Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Miejscami rzeka tworzyła łachy, zakręty, zalewała jary, biła spienioną
falą o skały brzeżne i wypełniała wodą ciemne jaskinie skalne. W takich to jaskiniach i za-
krętach bywały kryjówki i schowania kozacze. Ujścia rzek, pokryte lasem sitowia, oczeretów i
szuwarów, aż czerniły się od mnogości ptactwa, słowem: świat dziki, przepaścisty, miejscami
zapadły a pusty i tajemniczy roztoczył się przed oczyma naszych wędrowców.
Żegluga stała się przykrą, bo z powodu ciepłego dnia pokazywały się roje zjadliwych ko-
marów i rozmaitych nieznanych na suchym stepie insektów, a niektóre z nich, na palec grube,
ciurkiem krew po ukąszeniu puszczały.
Wieczorem przybyli do wyspy Romanówki, której ognie z daleka było widać, i zatrzymali
się na nocleg. Rybacy, którzy przybiegli popatrzyć na poczet namiestnika, mieli koszule,
twarz i ręce całkiem pomazane dziegciem dla obrony od ukąszeń. byli to ludzie grubych oby-
czajów i dzicy; na wiosnę zjeżdżali się tu tłumnie dla połowu i wędzenia ryb, które potem
rozwozili do Czehryna, Czerkas, Perejasławia i Kijowa. Rzemiosło ich było trudne, ale zy-
skowne z powodu obfitości ryb, które latem stawały się nawet klęską tych okolic, zdychając
bowiem dla braku wody po łachach i tak zwanych „cichych kątach”, zarażały zgnilizną po-
wietrze.
Dowiedział się od rybaków namiestnik, że wszyscy Niżowcy, którzy również zajmowali
się połowem, od kilku dni opuścili wyspę i udali się na Niż, wezwani przez atamana koszo-
wego. Co noc też widywano z wyspy ognie, które palili na stepie zbiegowie na Sicz podążają-
cy. Rybacy wiedzieli, że gotuje się wyprawa „na Lachiw”, i wcale nie ukrywali się z tym
przed namiestnikiem. Widział tedy pan Skrzetuski, że jego ekspedycja może istotnie jest
spóźnioną; może, nim dojdzie do Siczy, pułki mołojców ruszą już na północ, ale kazano mu
jechać, więc jako prawy żołnierz, nie rozumował i postanowił dotrzeć choćby w środek zapo-
roskiego obozu.
69
Nazajutrz rano ruszyli w dalszą drogę. Pominęli cudny Tareński Róg, Suchą Górę i Koński
Ostróg sławny ze swoich bagien i mnóstwa gadzin, które go niezdatnym do mieszkania czy-
niły. Wszystko tu już, i dzikość okolicy, i zwiększony pęd wód, zwiastowało bliskość po-
rohów. Aż wreszcie wieża kudacka zarysowała się na widnokręgu – pierwsza część podróży
była skończona.
Namiestnik jednak nie dostał się tego wieczora do zamku, bo pana Grodzicki zaprowadził
taki porządek, że gdy przed zachodem słońca wybito hasło, nie wpuszczano nikogo z zamku i
do zamku i gdyby nawet sam król przyjechał, musiałby nocować w Słobódce stojącej pod
wałami fortecy.
Tak też uczynił i namiestnik. Nocleg to był niezbyt wygodny, bo chaty w Słobódce, których
znajdowało się ze sześćdziesiąt, ulepione z gliny, tak były szczupłe, iż do niektórych okra-
kiem trzeba było włazić. Innych też nie opłaciło się budować, bo je forteca za każdym napa-
dem tatarskim w perzynę obracała, a to dlatego, by nie dawały napastnikom zasłony i bez-
piecznego do wałów przystępu. Mieszkali w onej Słobódce ludzie „zachozi”, to jest przybłę-
dowie z Polski, Rusi, Krymu i Wołoszy. Każden tu był niemal innej wiary, ale tam o to nikt
nie pytał. Gruntów nie wyrabiali dla niebezpieczeństwa od ordy, żywili się rybą i zbożem do-
stawianym z Ukrainy, pili palankę z prosa, a trudnili się rzemiosłami, dla których w zamku
ich ceniono.
Namiestnik oka prawie zmrużyć nie mógł dla nieznośnego zapachu końskich skór, z któ-
rymi rzemienie w Słobódce wyprawiano. Nazajutrz świtaniem jak tylko wydzwoniono i na
trąbach wygrano „rozbudzenie”, dał znać do zamku, iż poseł książęcy przybył i prosi o przy-
jęcie. Grodzicki, który świeżo miał w pamięci wizytę książęcą, sam na jego spotkanie wy-
szedł. Był to człowiek pięćdziesięcioletni, jednooki jak cyklop i posępny, bo siedząc w pusty-
ni na końcu świata i nie widując ludzi zdziczał. a sprawując nieograniczoną władzę nabrał
powagi i surowości. Twarz mu przy tym zeszpeciła ospa, a ozdobiły nacięcia szabel i blizny
od strzał tatarskich, podobne do białych piętn na ciemnej skórze. Był to jednak żołnierz szcze-
ry, czujny jak żuraw, który ustawicznie oczy miał w stronę Tatarów i Kozaków wytężone.
Pijał tylko wodę, nie sypiał, jak siedm godzin na dobę, częstokroć zrywał się w nocy, by oba-