Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
- Co zaszło w La Grande Chartreuse?
Sheanowi zrobiło się gorąco. Nie mógł ukryć wzruszenia.
- Polecono mi podłożyć ładunek wybuchowy na poboczu krętej drogi pnącej się do klasztoru. Miejsce wybrano starannie: z jednej stroma skała, z drugiej, bliżej mnie (czekałem na przeciwległym zboczu) przepaść. Ładunek założyłem w nocy, a połowę następnego dnia zabrało mi wycofanie się wąwozami na przeciwległy stok. W górach leżała gruba warstwa śniegu. Kilka kilometrów dalej, obojętne, w którą stronę, mógłbym uchodzić za narciarza. Szkoda, że nim nie byłem.
Shean pokiwał głową.
- Buty miałem mokre, kurtkę za cienką na taką pogodę. Przycupnąłem za krzakami, przyglądając się, jak mój oddech paruje. Bacznie obserwowałem krętą drogę. Niedługo potem samochód, na który czekałem, wyłonił się zza zakrętu i sunął w kierunku klasztoru. Zwiedzali okolicę, rozumiecie? Podziwiali miejscowe atrakcje turystyczne. Oczywiście, nie wpuszczono by ich do samego klasztoru i nie zobaczyliby pustelników. Mogli jednak objechać zabudowania, wejść na główny dziedziniec i ewentualnie złożyć hojną ofiarę w zamian za degustację słynnego likieru chartreuse.
Nawet teraz Shean czuł zimno, słyszał skrzypienie śniegu pod butami, gdy przypominał sobie ciszę panującą w tamtych strasznych, przyprawiających go o klaustrofobię górach.
Zmrużył powieki, wrócił nagle do pokoju motelowego, do Arlene i księdza Stanisława.
- Umieściłem ładunek po wewnętrznej stronie drogi, przy skale, tak żeby siła wybuchu rzuciła wóz w moim kierunku, na krawędź urwiska. Płonący samochód musiał runąć w przepaść. I teraz następuje najważniejsze. Ktoś w Skalpelu musiał długo i usilnie nad tym myśleć. Dostałem aparat fotograficzny. Kazali mi przez teleobiektyw obserwować zakręt szosy. Miałem zacząć robić zdjęcia, kiedy wóz wyłoni się zza zakrętu, kiedy odczytam numery rejestracyjne i zyskam absolutną pewność, że to właśnie ten.
- I to wszystko, tylko pstrykać? - ojciec Stanisław wstał i zaczął przechadzać się po pokoju.
- Niezupełnie. Spust aparatu fotograficznego uruchamiał zapalnik w ładunku wybuchowym. Aparat miał wbudowaną automatyczną migawkę do robienia szybkich zdjęć. Pstryk, pstryk, pstryk. Bomba wybuchła. Samochód zarzuciło w moją stronę. Ze zbiornika buchnęły płomienie. Pamiętajcie, migawka wciąż przeskakiwała, a ja widziałem to wszystko przez teleobiektyw. I w momencie, kiedy samochód zaczynał się przechylać przez krawędź urwiska, odskoczyły tylne drzwiczki...
- I?... - Arlene przyglądała mu się w napięciu.
- Bóg zesłał mi znak. Przesłanie - głos Sheana nabrał mocy.
- Co takiego? - ryknął ojciec Stanisław. - Chyba nie mówisz poważnie.
- Ależ tak było - powiedział Shean już spokojnie. - Wierzy ksiądz, że światłość z nieba raziła Szawła w drodze do Damaszku, prawda? Szawła, grzesznika, który natychmiast zrozumiał, że to Bóg do niego przemówił. I w tej samej chwili Szaweł odmienił swoje życie i podążał za głosem Boga. Mnie też poraziła światłość z nieba. Otrzymałem znak od Boga. Nazwałbym owo zdarzenie cudem, ale cud ma sprawić, że człowiek czuje się lepszy, a tu... Z samochodu wypadł dzieciak. Chłopiec. Wiele razy studiowałem te zdjęcia. Chłopiec był...
- Co? - głos należał do Arlene.
- ... podobny do mnie jak dwie krople wody. Arlene wpatrywała się w niego z niedowierzaniem.
- Chcesz chyba powiedzieć, że dostrzegłeś podobieństwo. Może taka sama karnacja. I wzrost. Chłopcy w tym samym wieku często bywają do siebie podobni.
- Nie, to coś więcej. Mówię wam, podobieństwo było niesamowite. Gdyby był dorosły, mógłby pełnić rolę mojego zmiennika na uczelni, podczas gdy ja jeździłem zabijać.
- Wykonywać wyroki. Karać. Powstrzymywać przed dalszymi zbrodniami. - Glos ojca Stanisława brzmiał szorstko. - Wyrażaj się precyzyjnie i nie podniecaj. Działałeś wtedy w wielkim napięciu. Trzeba wziąć pod uwagę...
- Okoliczności? Tamtą chwilę? Proszę posłuchać. Myślę wyłącznie o tamtej chwili. O dzieciaku... o sobie samym... jak wylatuję z samochodu. O śmiertelnym przerażeniu w jego oczach.
Shean pogrzebał w kieszeni spodni i wyszperał cztery fotografie, które zabrał do klasztoru. Cisnął je w stronę ojca Stanisława. Arlene szybko pochyliła się ku księdzu, żeby też zobaczyć.
Twarz Sheana wyrażała cierpienie.
- To jedyna pamiątka po dawnym życiu. Zanim wstąpiłem do zakonu kartuzów, pojechałem wszędzie tam, gdzie przechowywałem pieniądze, paszporty, broń. Wszystkiego się pozbyłem. Zlikwidowałem wszelkie dowody mojej minionej egzystencji, zatarłem po sobie ślady, posunąłem się nawet do upozorowania śmierci własnej.
Zerknął na fotografie. Znał je na pamięć.
- Na pierwszej jestem ja. W Japonii, w sześćdziesiątym roku. W ogródku za domem rodziców. Trzy dni później zostali zamordowani.
Ojciec Stanisław odłożył ją na bok.
- Na drugiej są rodzice. To samo miejsce, trzy dni przed śmiercią. Następną robiłem w siedemdziesiątym dziewiątym roku poniżej klasztoru La Grande Chartreuse. Po tym, jak zdetonowałem ładunek i chłopiec wypadł z samochodu. Kazałem powiększyć twarz. Widać oczywiście ziarnistość kliszy. Dym z wybuchu unosił się przed nim, zaczął też padać śnieg. Ale sądzę, że zrozumieliście, o co mi chodzi.