Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Nas także boleść przywiodła do ciebie, jak ciebie do
ojca; w cierniowej koronie spieszymy schylić się przed twym ołtarzem; dotykamy twych
krwawych stóp jeno zakrwawionymi rękami. Wycierpiałeś mękę po to, aby cię kochali zmę-
czeni.”
Pierwsze promienie słońca zaczęły wnikać do pokoju; wszystko budziło się stopniowo,
powietrze napełniało się odległym i mętnym gwarem. Wyczerpany znużeniem, opuściłem
wezgłowie Brygidy, aby spocząć trochę. Kiedym wychodził, suknia porzucona na fotelu zsu-
nęła się pod me stopy: wypadła z niej złożona ćwiartka papieru. Podniosłem ją; był to list,
poznałem pismo Brygidy. Koperta nie była zapieczętowana; otwarłem i przeczytałem co na-
stępuje:
23 grudnia 18...
„Kiedy otrzymasz ten list, będę daleko; może nie otrzymasz go nigdy. Los mój związany
jest z człowiekiem, któremu poświęcałam wszystko; żyć beze mnie jest mu niepodobień-
stwem, spróbuję więc umrzeć dla niego. Kocham cię; żegnaj, żałuj nas.”
Przeczytawszy obróciłem papier i ujrzałem adres:
„Do pana Henryka Smith, w N ***, poste restante.”
ROZDZIAŁ VII
Nazajutrz, w południe, w słoneczny dzień grudniowy młody człowiek i młoda kobieta szli
pod rękę przez ogród Palais-Royal. Weszli do złotnika, gdzie wybrali dwa jednakie pierścion-
ki, i zamieniwszy je z uśmiechem, włożyli je na palce. Po krótkiej przechadzce udali się, aby
spożyć śniadanie w wykwintnej jadłodajni, w pokoiku, skąd rozciąga się przed oczyma naj-
cudniejszy w świecie widok. Skoro służący odszedł i zostali sam na sam, oparli się o okno
ściskając się łagodnie za ręce. Młodzieniec był w podróżnym ubraniu; widząc radość na jego
twarzy, można by go wziąć za nowożeńca zapoznającego pierwszy raz młodą żonę z życiem i
uciechami Paryża. Wesołość jego miała łagodność i spokój, jak bywa u ludzi szczęśliwych.
Od czasu do czasu spoglądał na niebo, znów zwracał się do towarzyszki, wówczas łzy błysz-
czały w jego oczach; pozwalał im płynąć i uśmiechał się nie ocierając ich. Kobieta była blada
i zamyślona; patrzała wciąż na niego. W rysach jej malowało się jakby głębokie cierpienie;
nie czyniąc wysiłków, aby je kryć, nie śmiała wszakże opierać się wesołości, którą miała
130
przed oczyma. Kiedy towarzysz uśmiechał się, uśmiechała się i ona, ale nie sama z siebie; odpowiadała mu, gdy zwracał się do niej, jadła, co jej podsuwał, ale była w niej jakaś cisza,
która ożywiała się jedynie chwilami. W jej leniwej bierności łatwo można było rozpoznać
ową miękkość duszy, ową senność istoty słabszej z dwojga istot, które się kochają, a z któ-
rych jedna istnieje tylko w drugiej i ożywia się jedynie echowo. Młody człowiek odczuwał to
i zdawał się dumny i wdzięczny; ale z samej jego dumy można było wyczytać, że szczęście
jest dlań czymś nowym. Kiedy kobieta smutniała nagle i spuszczała oczy ku ziemi, on silił się
wlać w nią ducha, przybierał minę swobodną i pewną siebie; ale nie zawsze mu się udawało:
on sam mieszał się niekiedy. To skojarzenie siły i słabości, wesela i zgryzoty, niepokoju i
pogody byłoby niezrozumiałym dla obojętnego widza; mógłby, na przemian, mniemać, że to
ma przed sobą dwoje najszczęśliwszych, to znów najnieszczęśliwszych istot na ziemi; ale,
nawet nie znając ich sekretu, wyczułby, że oni cierpią wspólnie; jaką bądź była ich tajemna
udręka, widać było, iż położyli na swych zgryzotach pieczęć potężniejszą od samej miłości:
przyjaźń. Gdy się ściskali za ręce, spojrzenia ich zostawały czyste; mimo iż byli sami, mówili
półgłosem. Jak gdyby przygnieceni myślami, oparli wzajem czoła o siebie, ale ich wargi nie
stykały się. Patrzyli na siebie z tkliwym i uroczystym wyrazem, jak ludzie słabi, którzy chcą
być dobrzy. Skoro zegar wydzwonił pierwszą, kobieta wydała głębokie westchnienie i na
wpół odwracając się, rzekła:
− Oktawie, a gdybyś się mylił!
− Nie, droga − odparł młody człowiek − bądź pewna, nie mylę się. Będzie ci trzeba cier-
pieć wiele, długo może, a mnie zawsze; ale wyleczymy się oboje: ty z pomocą czasu, ja −
Boga.
− Oktawie, Oktawie − powtórzyła − czyś pewien, że się nie mylisz?
− Nie sądzę, droga Brygido, .byśmy mogli zapomnieć o sobie wzajem, ale sądzę, iż w tej
chwili nie możemy sobie jeszcze przebaczyć, a trzeba przebaczyć sobie koniecznie, nawet
gdybyśmy nie mieli nigdy się spotkać.
− Dlaczego nigdy nie spotkać? Czemu kiedyś... Jesteś tak młody! − Dodała z uśmiechem:
− Za najbliższą twą miłością spotkamy się bez niebezpieczeństwa.
− Nie, droga, wiedz, że nigdy nie potrafię cię ujrzeć obojętnie. Oby ten, któremu cię zo-
stawiam, któremu cię oddaję, okazał się godny ciebie! Smith jest dzielny, dobry i uczciwy, ale
mimo całego uczucia dla niego widzisz sama, że jeszcze mnie kochasz; gdybym chciał zostać
albo cię zabrać z sobą, zgodziłabyś się.