Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
- Byłem jednym z hordy, co przedarła się przez mury. Nie widziałem jeszcze piętnastu śniegów, ale już me imię powtarzano przy ogniskach narad.
Balthus odsunął się mimowolnie i patrzył oszołomiony. Zdało się niewiarygodne, aby ów człek, co teraz spokojnie kroczył u jego boku, był jednym z rozwrzeszczanych, żądnych krwi diabłów, co w tym odległym dniu waliły z murów Venarium, by spłukać ulice szkarłatnym potopem.
- Tedyś jest barbarzyńcą! - wyrwało się z ust Balthusa.
Olbrzym przytaknął, nie żywiąc snadź urazy.
- Jestem Conan Cymmeryjczyk.
- Słyszałem o tobie! - Świeże zainteresowanie ożywiło spojrzenie Balthusa. Nic dziwnego, że Pikt padł ofiarą swej własnej gry. Cymmeryjczycy byli barbarzyńcami równie groźnymi jak Piktowie, ale znacznie bystrzejszymi. Conan, najoczywiściej, wiele spędził lat wśród ludzi cywilizowanych, co wszelako ani go zmiękczyło, ani też nie osłabiło jego pierwotnych instynktów. Obawy Balthusa przerodziły się w podziw, gdy dostrzegł koci krok Cymmeryjczyka, łatwość, z jaką ten zachowywał ciszę, posuwając się po szlaku. Nie brzęczały naoliwione ogniwa kolczugi i Balthus pojął, że przez największą gęstwinę, najbardziej splątany zagajnik Conan potrafiłby się prześlizgnąć równie bezgłośnie jak byle Pikt.
- Nie jesteś Gunder? - Było to stwierdzenie raczej niż pytanie.
Balthus pokręcił głową.
- Jestem z Tauranu.
- Spotykałem wojowników z Tauranu, niezłych w puszczy. Ale Bossończycy przez zbyt wiele stuleci oddzielali was, Aquilończyków, od przyległej dziczy. Stwardnieć wam trzeba.
Była to prawda; pogranicze bossońskie, z jego umocnionymi siołami zaludnionymi przez straceńcze odważnych łuczników, długo służyło Aquilonii jako przedmurze przeciw plemionom barbarzyńskim. Teraz wśród osadników za Rzeką Piorunową rosło pokolenie leśnego ludu, zdolne sprostać barbarzyńcom na ich własnych warunkach, ale liczbą swą wciąż było zbyt mizerne. Większość mieszkańców pogranicza przypominała Balthusa - rolnicy to byli w przeważnej mierze, nie tropiciele.
Słońce jeszcze nie zaszło, ale przestało być widoczne, skrywszy się za zbitą ścianą lasu. Wydłużały się cienie i pogłębiały w gęstwinach, gdy towarzysze kroczyli po ścieżce.
- Zapadnie ciemność, nim dotrzemy do fortu - zauważył Conan obojętnie. I nagle dodał: - Słuchaj!
Stanął w miejscu, pochylony, z mieczem w dłoni - drapieżna postać, wcielenie podejrzliwości i groźby - gotów skoczyć i uderzyć. Balthus również usłyszał: dziki wrzask, który urwał się na najwyższej nucie. Krzyk człowieka ogarniętego okropnym strachem albo umierającego.
Conan zerwał się w okamgnieniu, by popędzić ścieżką, a każdy krok odsądzał go coraz dalej od biegnącego z najwyższym wysiłkiem towarzysza. Balthus wysapał przekleństwo. W osadach Tauranu uchodził za szybkonogiego, ale Conan pozostawiał go za sobą z oszałamiającą łatwością. Wnet jednak zapomniał o rozdrażnieniu, uszy bowiem prześwidrował mu najbardziej przeraźliwy krzyk, jaki kiedykolwiek zdarzyło mu się słyszeć. Nie ludzki tym razem; to było demoniczne miauknięcie odrażającego triumfu, co radość zdawało się wyrażać z unicestwienia ludzkości i rozbrzmiewało echem w mrocznych głębiach, gdzieś poza granicami człowieczych doświadczeń.
Balthus zgubił krok i lepki pot zakroplił się na jego skórze. Lecz Conan nie zawahał się; w rozpędzie minął zakręt ścieżki i zniknął, a Balthus, pozostawiony sam na sam z tym okropnym krzykiem, który okropnym pogłosem wciąż wibrował w lesie, w panice zdobył się na przyspieszenie biegu i runął za nim.
Nagle zatrzymał się, nieomal wpadając na Cymmeryjczyka, który stał na dróżce nad bezwładnym ciałem. Ale Conan nie patrzył na zwłoki leżące przed nim w wilgotnym od szkarłatu pyle. Wpatrywał się w gęstwinę zarośli po obu stronach szlaku.
Balthus wymamrotał niepewne przekleństwo. Ciało męża leżało na ścieżce, niskiego, grubego człeka, odzianego w zdobne złotem buty i - mimo gorąca - obszytą gronostajem tunikę zamożnego kupca. Jego tłusta, blada twarz zastygła w wyrazie przerażenia: tęga szyja przecięta była od ucha do ucha ostrzem, rzekłbyś, jak brzytew. Krótki miecz wciąż tkwiący w pochwie zdawał się wskazywać, że człek ów został zaatakowany znienacka i nie miał szansy, by walczyć o swe życie.
- Pikt? - wyszeptał Balthus, wpatrując się w coraz gęstsze cienie puszczy.
Conan pokręcił głową i wyprostował się, by rzucić chmurne spojrzenie na martwego męża.
- Leśny czort. Ten jest piąty, na Croma!
- Co masz na myśli?
- Czyś kiedy słyszał o piktyjskim czarowniku zwanym Zogar Sag?
Balthus niepewnie pokręcił głową.
- Żywie w Gwaweli, najbliższej wiosce za rzeką. Trzy miesiące temu skrył się wedle tej drogi i uprowadził stadko jucznych mułów z karawany zmierzającej do fortu - jakimś sposobem zadał poganiaczom narkotyku. Muły należały do tego człeka - Conan obojętnie tknął stopą zwłoki - Tiberiasa, kupca z Velitrium. Obładowane były baryłkami z piwem i stary Zogar, nim przekroczył na powrót rzekę, postój uczynił, by sobie pociągnąć. Tropiciel, Soractusem zwany, trafił na jego ślad i przywiódł Valannusa i trzech wojów w gąszcze, gdzie czarownik leżał schlany. Za naleganiem Tiberiasa Valannus wtrącił Zogara Saga do lochu, co największą jest zniewagą, jaką Piktowi można wyrządzić. Staremu udało się ubić strażnika, zemknąć, i jeszcze przekazać wieść, że zamierza ukatrupić Tiberiasa i pięciu ludzi, którzy go pojmali, takim sposobem, co dreszczem przejmować będzie Aquilończyków przez parę najbliższych stuleci.