Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Śpiący był chyba
jeszcze brudniejszy niż ja w tamtej chwili, za to splątane włosy lśniły od powpi-nanych w nie klejnotów. Szyję oplatały masywne złote łańcuchy, biodra zdobił
drogocenny pas, a ramiona na całej długości obciążały bransolety, założone jedna nad drugą. Nawet kostki u nóg nie były wolne od ozdób.
Nie uważam się za najmądrzejszego człowieka na świecie, ale z pewnością
nie jestem głupi. Od razu domyśliłem się, kogo mam przed sobą. Był to Szaleniec, który przybrał ludzką postać. Pewnie po to, by lepiej nacieszyć się swoją kolekcją.
Przeklinając w duchu własną nieostrożność oraz głupie przypadki, powoli wycofywałem się. Szaleniec leżał twarzą do mnie. Wystarczyło, żeby otworzył oczy. . .
Nawet jako człowiek, z pewnością był na tyle silny, by skręcić mi kark jednym ruchem. O mało nie dostałem zeza, usiłując patrzeć jednocześnie na właściciela skarbca i pod nogi, by nie kopnąć jakiegoś kawałka gruzu, nie narobić hałasu.
Zawsze szczyciłem się darem obserwacji a tym razem nie zauważyłem, że
roślinność w ruinach jest przetrzebiona. Przygięta, zdeptana lub nawet starannie przycięta tuż przy ziemi, jakby ktoś specjalnie o to zadbał.
Wróciłem pod skrzydła Pożeracza Chmur, najszybciej, jak się dało. Spocony,
podrapany, z nieprzyjemnym uczuciem, że czyjeś spojrzenie przylepia mi się do pleców. Na szczęście była to tylko wyobraźnia. Smok czekał już, zaniepokojony moim tajemniczym zniknięciem. Przekazałem mu wszystko, co widziałem w ruinach, a skończyłem natarczywym żądaniem: Pić!
Okazało się, że poszedłem w zupełnie fałszywym kierunku. Ujście jednego
z trzech strumieni na Wyspie Pazura znajdowało się zupełnie niedaleko, odda-
lone może o trzy rzuty włócznią. Zaspokoiłem dręczące pragnienie. Zostaliśmy nad strumieniem, uznając, że jest to miejsce równie dobre jak każde inne. Nawet lepsze, ze względu na bliskość słodkiej wody.
Zastanawiałem się, skąd Szaleniec miał aż tyle złota. Nawet biorąc pod uwagę, że mógł je zbierać już od wieku, była to ilość imponująca. Czyżby wyprawiał się po łupy na kontynent?
Pożeracz Chmur drapał się w zadumie za uchem.
„Zawsze coś kombinował. Trochę podbierał, trochę znalazł, część, zdaje się,
wykopał. . . ”
Gwałtownie uniosłem głowę.
„Wykopał?!”
Spojrzeliśmy na siebie, a potem na Wyspę Szaleńca, nad którą unosiła się
smuga dymu z ogniska. A więc to tak. Wszystko ułożyło się w zrozumiały wzór.
Skarby z dawien dawna ukryte na ostatniej z wysp Smoczego Archipelagu, szalo-100
ny kolekcjoner, który je znalazł i zagarnął dla siebie. Piraci skądś dowiedzieli się o tym potężnym majątku. Może z plotek, może ze starych przekazów lub tajemniczych map. A może te klejnoty nie były własnością wojowników i magów, lecz zgromadzonymi dobrami jednego z legendarnych „tygrysów morza”?
Przybysze będą szukać ich na próżno, rozczarowani i wściekli, rujnując nam
życie. Krzywdząc wszystkich naokoło.
Dla Pożeracza Chmur skarb, tak pożądany przez piratów, był jedynie ster-
tą niepotrzebnych przedmiotów. Twardych i niemiłych w dotyku, a także nieja-
dalnych. A ja wyraźnie dużo cech przejąłem od mego przyjaciela, gdyż całe to bogactwo nie zrobiło na mnie szczególnego wrażenia. Czułem raczej zdziwienie i ubolewanie na myśl, jaki ciężar dźwigał na sobie Szaleniec, i jakie niewygody znosił, powodowany chciwością.
Nie przyszło nam do głowy, by skrzywdzić starego smoka, choć byłoby to
łatwe, póki nosił ludzką skórę. Nie myśleliśmy też o przywłaszczeniu sobie smoczego skarbca. Nawet nie wiedzielibyśmy, jak go wykorzystać.
* * *
Plan, jaki zrodził się we łbie Pożeracza Chmur, był kompletnie zwariowany,
chociaż muszę przyznać, że na swój sposób logiczny.
Dla mego przyjaciela kradzież znaczyła zupełnie coś innego niż dla mnie. Kradzieżą było zajęcie cudzego terytorium lub odebranie jedzenia. W czasie kontaktów z ludźmi pojęcie kradzieży rozszerzył na odzież i osobiste pamiątki. Tak więc zawłaszczenie przez piratów mojego pamiętnika było czynem wysoce nagannym,
a podebranie czegokolwiek z kolekcji Szaleńca — ledwie drobnym wykrocze-
niem przeciw moralności. A właśnie to mieliśmy zrobić. Zabrać smokowi część
jego ukochanego zbioru i zaspokoić nią pirackie apetyty.
Szaleniec wciąż jeszcze nie odkrył naszej obecności na wyspie, a może po
prostu nas ignorował. Mieliśmy spore szansę na powodzenie planu. Zgodziłem
się na to ryzyko tylko dlatego, że nie potrafiłem sam wymyślić niczego lepszego.
* * *
Gdyby podobny wypadek zdarzył mi się w domu, leżałbym już w łóżku ja-
ko ciężko chory. Obłożony kompresami. Musiałbym pić wstrętne ziołowe napa-
101
ry i rosół z gołębia, i nie mógłbym ruszyć choćby palcem. Tymczasem czaiłem się gdzieś w krzakach, polując na smoczy skarbiec. Szmaty, które wypłukałem