Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
- Trudno to nazwać niewyróżniającym się pistoletem.
- To? - Onbekend znów uniósł rewolwer, zważył go w dłoni. - To jest...
Teraz.
Nie było tego wiele - odrobinę obniżone odruchowe reakcje u przeciwnika, neurochemiczne iskry osłabione i przygaszone przez wcześniejsze gesty Carla i spokój nastający po wszystkich wrzaskach. Potem lekkie odchylenie lufy rewolweru, kilka stopni i chwilowy brak napięcia na spuście. Do tego standardowe poczucie wyższości Onbekenda, dziwna potrzeba wygadania się. Nie było tego wiele.
Bardzo niewiele.
Carl eksplodował z krzesła z dłońmi na krawędzi stołu, unosząc go i przewracając. Onbekend strzelił w bok, a potem zatoczył się do tyłu, próbując zerwać się z krzesła na równe nogi. Pomocnik przy drzwiach krzyknął i ruszył. Carl pokonał pustą przestrzeń po stole i rzucił się na Onbekenda, kant dłoni i cios łokciem, w obrocie, próbując sięgnąć po broń, wchodząc w zwarcie, zbyt blisko, by można było do niego strzelić. Chwycił ramię trzynastki obiema rękami, wykręcił pistolet w górę i w bok, szukając mężczyzny przy drzwiach. Sięgnął do spustu. Onbekend wyciągnął palec, zablokował próbę, ale to nie miało znaczenia. Mężczyzna znów krzyknął i uskoczył przed spodziewanym pociskiem. Drzwi poleciały do środka na zawiasach, wpadł przez nie drugi pomocnik Onbekenda. Carl szarpnął rewolwer, ale nie zdołał go uwolnić. Nowo przybyły nie popełnił tego samego błędu, co jego towarzysz. Ruszył z uśmiechem.
- Przytrzymaj go tak, Onbee.
Carl w desperacji walnął w bok stopą, próbując ściągnąć walkę do parteru i wyrwać rewolwer z upartego uchwytu Onbekenda. Druga trzynastka sczepiła się z nim kostkami i to Carl się zachwiał, wytrącony z równowagi przez własną masę i nieudany ruch tanindo. Onbekend dobrze odmierzył, zrobił szeroki krok i rzucił go niczym ciężki plecak. Carl poleciał na ziemię, sięgając po rewolwer, nie złapał go. Onbekend kopnął go w krocze. Zwinął się wokół bólu, gorączkowo próbował się przetoczyć, wstać...
Onbekend opuścił pistolet.
Świat znieruchomiał, pochylił się, by patrzeć.
W tej chwili nierealnego bezruchu poczuł uderzenie, zanim nadeszło, a wiedza była przerażająca, bo była niczym wolność. Poczuł, jak się na nią otwiera niczym rozkładanie skrzydeł, jak warkot. Wbił wzrok w oczy Onbekenda. Wyszczerzył się i wypluł ostatnie wyzwanie.
- Ty mały smętny gnojku.
A potem strzały, ostateczny głos w ciszy - znów, i znów i znów, jak powtarzające się trzaskanie drzwiami na wietrze.
ROZDZIAÅ‚ 42
Marstechową berettę wyposażono w funkcję strzału seriami, w której każde naciśnięcie spustu powodowało oddanie trzech strzałów. Sevgi Ertekin pokonała drzwi, włączywszy ją, z bronią uniesioną w obu dłoniach i nacisnęła spust dwukrotnie dla każdej sylwetki, którą namierzyła muszką. Nie było czasu na uprzejmości: zobaczyła przez okno, co się szykowało. Wybuchowe pociski wydawały mało ciekawy, trzaskający dźwięk przy strzale, ale rozrywały cele, jakby zrobiono je z kartonu.
Trafione ciała poleciały na bok. Dwóch załatwionych.
Trzeci obracał się z tygrysią szybkością i pierwsza seria go nie trafiła. W jego dłoni poruszał się duży i ciężki srebrny rewolwer. Znów nacisnęła spust, a on skoczył do tyłu jak w cyrkowej sztuczce.
Marsalis wywinął się na podłodze, próbując usiąść. Nie widziała, czy już dostał. Weszła w głąb sali, zgodnie z procedurą kryjąc bronią kąty pomieszczenia. Zerkając w dół na mężczyzn, których właśnie trafiła, nie, zaraz...
Przyjrzała się pustym oczom i zgarbionym, niezgrabnym pozycjom, jeden z nich opadł prawie komicznie, obejmując rękami krzesło, z nogami rozsuniętymi szeroko niczym jakaś dziecięca lalka.
... na mężczyzn, których właśnie zabiła. Pistolet Marstechu i jego pociski, nieprzejednany w swoich wyrokach jak sędzia z Jezusowa.