Ludzie pragnÄ czasami siÄ rozstawaÄ, Ĺźeby mĂłc tÄskniÄ, czekaÄ i cieszyÄ siÄ z powrotem.
Nieraz byłem gotów wrócić i rozejrzeć
się, co przeoczyłem, lecz nie było powrotu, bo szlimy dalej. Potem
przystawalimy w nowym miejscu, niekoniecznie odległym od tamtego, lecz
zmieniajšcym jedynie punkt widzenia, i znów mi się pytał:
- No, a tu co widzisz? Spokojnie się rozglšdaj. Nigdzie nam się nie spieszy.
Wyobra sobie, że czekamy tu na kogo, kto przyjdzie może za godzinę albo w
ogóle nie przyjdzie, lecz mamy obowišzek poczekać na niego.
Kiedy udręczony, że więcej już nie widzę, a ruszylimy włanie dalej, zdobyłem
się na odwagę i może nawet łamišc przykazania matki, abym był posłuszny,
zwróciłem się do niego prawie natarczywie:
- Pan mi powie, co tam jeszcze było, a czego nie widziałem.
- Nie wiem - odparł ku mojemu zdumieniu.
Nauczyciel, pomylałem, i nie wie. Co kręci. Albo może ze staroci już
niedowidzi i dlatego wyprowadza mnie na te spacery, abym pilnował go jak ten
pies, co prowadzi niedowidzšcych czy całkiem ociemniałych, zwłaszcza że upominał
mnie nieraz:
- Nie odchod tak daleko. Id tu bliżej mnie.
Tylko dlaczego w takim razie nie nosi okularów? Wszyscy, którzy niedowidzš,
noszš przecież okulary. A on czasem w mieszkaniu, gdy chciał przeczytać, co tam
napisałem w zadaniu domowym, zakładał okulary.
- Widzisz - powiedział, kiedymy już odeszli od tamtego miejsca - tego, co ty
widzisz, nikt inny nie widzi. Choćby widział dużo więcej.
Nic z tego nie rozumiałem, lecz dalej już nie miałem go pytać, tym bardziej że
znowu przystanęlimy, a on zastukał,
270 X
jak to miał we zwyczaju, kiedymy przystawali, laskš w bruk i ponownie
usłyszałem nad sobš, bo wysoki był, że musiałem cišgle w górę patrzeć na niego:
- No, a tu co widzisz? Nie musisz po kolei, mów, jak widzisz.
Niekiedy zostawiał mnie samego, żebym się rozejrzał, co widzę, i odchodził do
jakiego spotkanego znajomego, który akurat witał go ze szczególnš wylewnociš:
- O, pan profesor. Powitać, powitać. Jak tam zdrowie pana profesora? Co dawno
pana profesora nie było na miecie.
Zresztš wszyscy, których napotykalimy w czasie tych naszych spacerów, witali go
w ten sposób, wylewnie, z szacunkiem, niekiedy z pokorš, niektórzy wręcz
spłoszeni, zawstydzeni. A już nie było takiego, kto by mu się przynajmniej nie
ukłonił. Nawet kobiety pierwsze to czyniły, stare, młode, biedne, eleganckie, o
dłoniach jak z wikliny, bo czasem przystawały podajšc mu te dłonie do
ucałowania. I te najstarsze, z laseczkami jak i on, i te jeszcze z kokardami we
włosach, i te całkiem niedorosłe, których nie mógł przecież znać.
Nie wydawał się jednak szczęliwy, że go wszyscy tu znajš, wszyscy mu się
kłaniajš, a nawet jakby był udręczony tym nieustannym obowišzkiem pamięci, o
którš dopominały się wszystkie napotkane twarze, wszystkie te dzień dobry, panie
profesorze, jak zdrowie, panie profesorze, nie bioršce pod uwagę, że przecież
coraz więcej ich, że za dużo ich jak na jednš ludzkš pamięć, choćby i
nauczyciela, bo kto wie, czy na pamięć Boga nie byłoby za dużo.
- Im człowiek dłużej żyje, tym mniej ludzi zna - wyrzucał sobie nieraz,
zwłaszcza gdy mu się kobieta pierwsza ukłoniła. - Niby twarz znajoma - dodawał
po chwili namysłu - a nie poznałem, no, widzisz. Gdyby to mężczyzna, niech tam,
271
wszyscy mężczyni sš jak krople wody z tego samego wiadra. Lecz kobiety powinno
się każdš osobno pamiętać.
W czasie którego z tych spacerów, zbaczajšc w jednš z maciupkich uliczek,
odgałęziajšcych się od Rynku w jego górnej częci, zaprowadził mnie pan na
zaplecze, gdzie wzgórze, na którym leżało miasto, urywało się nieomal po drugiej
stronie biegnšcej tutaj, równolegle do Rynku, zamieconej, pełnej wyrw,
brukowanej kocimi łbami ulicy. Cišgnęły się wzdłuż niej, przy samym brzegu tego
urywajšcego się wzgórza, niektóre jakby zawisłe już nad przepaciš, niziutkie
domy, a właciwie rudery, wród których gdzieniegdzie tylko wystawał jaki z
czerwonej cegły i na podmurówce. Resztę od biedy dałoby się nazwać domami.