Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Co ciekawe, jak go ujrzysz, znajdziesz dla niego własne imię.
- Co on robi? Dlaczego wszyscy siÄ™ go bojÄ…?
- Boją się, bo on nienawidzi wszystkiego, co do niego nie należy. Mieszka w pięknej dolinie i wszędzie wywołuje kłopoty. Nie pamiętasz go ani trochę, Cullen?
- Nie, wcale.
- Może to i lepiej. Chcielibyście się teraz przespać? Mamy czas, a wy musicie być wykończeni.
Cała nasza czwórka ułożyła się razem na wilgotnej plaży. Pepsi i ja w środku, a zwierzęta po obu bokach. Leżałam przy ciepłym brzuchu Martia i przyglądałam się czystej perle porannego nieba ponad nami. Byłam śpiąca, ale chciałam jeszcze
chwilkę pozostać przytomna, by nasycić się ciszą tej chwili i wielką miękkością wielbłądziego łoża. Próbowałam zgrać mój oddech z Martiem, ale on oddychał tak powoli i długo, że szybko wypadłam z rytmu. Należało zadać jeszcze tyle pytań, ale one mogły pozostać na później, kiedy nasze umysły nie będą już tak bardzo zmęczone i obciążone najnowszymi wspomnieniami. Kiedy usnęłam, śniło mi się gigantyczne, czarne, wieczne pióro piszące po niebie. Słowa nie miały sensu, ale mimo to były bardzo piękne.
Kiedy się obudziliśmy, morze całkowicie zniknęło. To zdziwiło nawet Pepsi. Na jego miejscu znajdowała się olbrzymia łąka, pełna polnych kwiatów i motyli o zwariowanych kolorach. Było bardzo ciepło i słonecznie.
Tuż obok przygotowano piknik i jeden rzut oka na to, co tam leżało, uświadomił mi, jak bardzo jestem głodna. Zwierząt nie było w pobliżu, ale w tej chwili jedzenie było ważniejsze niż ich zniknięcie. Oboje z Pepsi rzuciliśmy się na pożywienie i zjedliśmy wszystko.
Objawem naszego przyzwyczajenia do cudów Rondui było to, że żadne z nas nie zadało sobie trudu, by skomentować jakoś przemianę Morza Brynn w pole niezwykle barwnych kwiatów. Po prostu teraz było inaczej i nie widzieliśmy powodu, by oczekiwać jakiegoś wyjaśnienia.
Przypominało mi to w jakimś stopniu, jak po roku mieszkania w Europie przywykłam do tamtejszych zwyczajów. Tam ludzie myli schody przed swoimi domami. Trzeba było kupować zapałki wraz z papierosami, a w Rosji prawo zabraniało wyprowadzania psów na spacer w dzień. Skąd się wzięły te obyczaje? Kto wie? To wszystko po prostu było i przyzwyczajałeś się do tego.
Rzecz jasna, na Rondui wszystko było większe i bardziej dzikie, ale naprawdę, nie aż tak bardzo odmienne.
Przez godzinę siedzieliśmy, rozkoszując się ciepłem i uczuciem przyjemnej sytości. Oczekiwaliśmy, że zwierzęta powrócą lada moment, i dopóki nie pojawił się pierwszy negnug, nie przyszło nam do głowy, że coś mogło się wydarzyć. Negnugi tak cicho poruszały się w wysokiej, miękkiej trawie, że żadne z nas nie zauważyło ich obecności, dopóki jeden z nich nie przebiegł pod zgiętym kolanem Pepsi.
- Chodźcie! Natychmiast, albo będzie za późno!
Maleńkie, czarne jak węgiel zwierzątko, o futerku gładkim jak u domowego kota, przypominało miniaturowego mrówko-jada z nosem jak lejek i dwoma bystrymi, małymi jak rodzynki oczkami.
Najbardziej wstrząsnęło mną to, że je pamiętałam! Jako dziewczynka rysowałam portrety negnugów i nawet nadałam im właściwą nazwę, po uważnym przemyśleniu, jak przystało na siedmiolatkę. Rysowałam je bez przerwy - negnugi prowadzące samochody, negnugi w łóżkach z termoforami i poduszkami w kratkę, negnugi jeżdżące na diabelskim młynie. Moja matka zachowała te rysunki, uważając je za wyjątkowo udane i pełne wyobraźni. Podarowała mi kilka z nich, kiedy byłam w college'u. Pamiętałam nawet, w której szufladzie biurka je trzymałam, będąc w domu.
- Nie myśl o tym! Myśl o teraźniejszości, Cullen! Chodź zaraz!
Poprzez mgłę prawie dwudziestu lat rozpoznałam wysoki, głupiutki, naglący głosik, jaki, według moich wcześniejszych wyobrażeń, powinien należeć do negnuga.
Obok pierwszego pojawił się drugi, potem trzeci. Były bardzo czymś zdenerwowane i wszystkie trzy zaczęły podskakiwać, choć ani ja, ani Pepsi nie wykonaliśmy żadnego ruchu.
Pepsi uśmiechnął się.
- Co one mówią, Mamo? Czy ty je rozumiesz? Wstrząs numer dwa! Ja potrafiłam je zrozumieć, a on nie.
Był wyraźnie zachwycony ich obecnością, ale nie miał pojęcia,
o czym rozmawiajÄ….
- Chodźcie! Chodźcie! To Pan Trący. Jest ranny! Może umrzeć! Szybko!
Biegliśmy razem z nimi, ale okazało się, że negnugi potrafią biegać dziesięć razy szybciej od nas, chociaż ze względu na nas zwalniały. Wystartowaliśmy trzymając się z Pepsi za ręce
i biegnąc razem, ale niebawem wyrwał się i pognał przodem.
- MuszÄ™ biec szybciej, Mamo! Dogonisz mnie!
Po dziesięciu minutach ciężko strawny posiłek, który zjadłam niedawno, przygiął mnie do ziemi. Potem w boku narosło ostre, bolesne kłucie i zwolniłam do tempa zmęczonego piechura, lecz mimo to trudno mi się było poruszać. Na szczęście już po paru minutach ujrzałam wielkie, czarne ciało leżące na boku, tak bardzo nie pasujące do tej pięknej, pełnej kwiecia łąki.
Powietrze pachniało bzem, chociaż nigdy jeszcze nie spotkałam bzu na Rondui. Pepsi klęczał przy boku Pana Trący, śpiewając coś, czego nigdy nie słyszałam. Zobaczyłam, że pies nie ma jednej z tylnych łap, chociaż poszarpany kikut wyglądał tak, jakby go już oczyszczono i przypalono po zatamowaniu krwi
Oko Pana Tracy było otwarte, ale nigdy dotąd nie widziałam oka tak pozbawionego życia. Cała ta scena wyglądała strasznie i przerażająco, lecz sekundę później przypomniałam sobie z głębokiej przeszłości coś, co uratowało sytuację.
Runąwszy do przodu, odsunęłam Pepsi na bok i zajęłam jego miejsce. Potem sięgnęłam do torby chłopca i wyjęłam czwartą Kość, Slee.
- Otwórz mu pysk! Muszę to tam włożyć!
W końcu rozsunęliśmy zimne szczęki psa na tyle szeroko, by wcisnąć mu do pyska czwartą Kość. Kiedy je puściliśmy, zamknęły się z głośnym kłapnięciem. To był straszny dźwięk: odgłos śmierci.
Negnugi piszczały i biegały wokół jak oszalałe. Odsunęłam ręce i czekałam - był to jeden z niewielu momentów na Ron-diu, kiedy dokładnie wiedziałam, co robić.
Minęło trochę czasu i wreszcie Pan Trący powoli zamrugał. Jakaś jego część powróciła z bardzo daleka.