Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Jego zaczajeni banici raz po raz zasypywali Ygratheńczyków deszczem strzał. Padło pół tuzina, ośmiu, dziesięciu atakujących, lecz Królewscy Gwardziści Ygrathu mieli na sobie zbroje nawet w czasie upału i większość z nich parła dalej. Poruszali się mimo obciążenia z przerażającą zręcznością, zbliżając się do rozsypanych ludzi Ducasa.
Devin zobaczył, jak trzej z nich, którzy już upadli, znowu się podnoszą. Jeden wyciągnął strzałę z ramienia i szedł, potykając się, naprzód, niezłomnie dążąc ku szczytowi wzniesienia.
- Niektórzy na pewno mają łuki. Musimy osłonić czarodziejów - rzucił Alessan. - Wszyscy, którzy mają jakieś tarcze, do mnie!
Pół tuzina pozostałych na wzgórzu ludzi rzuciło się w jego kierunku. Pięciu miało prowizoryczne tarcze z drewna lub skóry; szósty, mężczyzna może pięćdziesięcioletni, kuśtykał za nimi na chromej stopie, trzymając w ręku jedynie stary, wyszczerbiony miecz.
- Mój książę - powiedział - ja jestem dla nich wystarczającą tarczą. Twój ojciec nie pozwolił mi udać się na północ nad Deisę. Nie odmawiaj mi teraz po raz drugi. Mogę stanąć w imieniu Tigany między nimi i każdą strzałą.
Devin dostrzegł na wielu twarzach wyraz oszołomienia i przestrachu: padła nazwa, której ludzie nie mogli usłyszeć.
- Ricaso - zaczął Alessan, rozglądając się dokoła. - Ricaso, nie musisz... Nie powinieneś nawet tu przychodzić. Mogłeś w inny sposób... - Książę przerwał. Przez chwilę wydawało się, że odrzuci propozycję tego mężczyzny tak, jak zrobił to kiedyś jego ojciec, ale nie powiedział już nic więcej, skinął tylko głową i odszedł. Kulawy człowiek oraz pięciu pozostałych natychmiast otoczyło czarodziejów obronnym kręgiem.
- Rozproszyć się! - rozkazał Alessan reszcie swoich ludzi. - Obsadzić północną i zachodnią stronę wzgórza. Catriano, Alais - obserwujcie południe na wypadek, gdyby komuś z nich udało się nas obejść od tyłu. Strzelajcie do wszystkiego, co się ruszy!
Devin popędził z mieczem w ręku na północno-zachodnią krawędź wzgórza. Wokół niego rozbiegali się w wachlarz inni. Obejrzał się i aż wstrzymał oddech z wrażenia. Ludzie Ducasa walczyli zażarcie na nierównym terenie z Ygratheńczykami i chociaż nie oddawali pola, zabijając gwardzistę za każdego swego poległego, oznaczało to, że jednak giną. Ygratheńczycy byli szybcy, doskonale wyszkoleni i zawzięci. Devin zobaczył, jak ich dowódca, rosły, niemłody już mężczyzna rzuca się na jednego z banitów i powala go na ziemię uderzeniem swej tarczy.
- Naddo! Uważaj!
Rozpaczliwy krzyk, nie wołanie. Głos Baerda. Devin odwrócił się błyskawicznie. W połowie drogi na następne wzgórze Naddo właśnie pokonał Ygratheńczyka i walcząc, wycofywał się do kępy krzaków, w których schronił się Arkin i dwóch innych ludzi. Nie zauważył mężczyzny, który obszedł go daleko od wschodu i pędził teraz na niego z tyłu.
Biegnący Ygratheńczyk nie widział strzały, która go trafiła. Wypuścił ją z wierzchołka wzniesienia Baerd di Tigana, wkładając w jej lot całą siłę ręki i wieloletnie ćwiczenia. Daleko, niewiarygodnie daleko od niego Ygratheńczyk stęknął i upadł ze strzałą w udzie. Naddo odwrócił się na ten odgłos, zobaczył wroga i dobił go szybkim ciosem miecza.
Spojrzał na wzniesienie, dostrzegł Baerda i pomachał mu w podziękowaniu. Wciąż machał ręką wysoko uniesioną do przyjaciela, którego opuścił, będąc chłopcem, kiedy ygratheńska strzała ugodziła go w pierś.
- Nie! - zawołał Devin z gardłem ściśniętym żelazną dłonią żalu. Spojrzał w kierunku Baerda, który patrzył na Naddo szeroko rozwartymi oczyma. W chwili, kiedy Devin postąpił ku niemu, usłyszał szelest i stęknięcie, a zaraz potem przeraźliwy krzyk Alais z tyłu:
- Uważaj!
Odwrócił się i zobaczył pierwszego z pół tuzina pędzących pod górę Ygratheńczyków. Nie miał pojęcia, jakim sposobem dostali się tu tak szybko. Wywrzasnął drugie ostrzeżenie dla innych i rzucił się do przodu, by dopaść pierwszego mężczyznę, zanim ten osiągnie szczyt wzgórza.
Nie udało mu się. Ygratheńczyk trzymał się pewnie na nogach, w lewej ręce dzierżąc tarczę. Pędząc na niego, próbując odrzucić go w dół zbocza, Devin z całej siły zamachnął się mieczem. Trafił z brzękiem w metalową tarczę, od czego prawie zdrętwiała mu ręka. Ygratheńczyk ciął prosto w przód. Devin zobaczył zbliżające się ostrze i rozpaczliwie rzucił się w bok. Poczuł nagle rozdzierający ból - miecz ciął go po żebrach.