Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
- Jeśli pan Tomasz weźmie udział
w zasadzce i uda się nam schwytać Malinowskiego, to także i pan Tornasz
zapozna się z treścią dokumentu.
Kapitan Petersen podszedł do sprawy bardzo uczciwie. Nie podobało się to
ani jego córce, ani Kozłowskiemu, co nie trudno było odczytać z wyrazu ich
twarzy. Ale Karen nie chciała się sprzeczać ze swoim ojcem.
Omówiliśmy więc szczegóły nocnej eskapady, a wtedy Kozłowski
zdecydował się:
- Mimo że jestem przeciwny zorganizowaniu zasadzki, wezmę w niej
udział. We trójkę mamy większą szansę schwytania Malinowskiego.
- No, nareszcie! - klasnęła w ręce Karen. - Bo już myślałam, że pan jest
tchórzem.
Kozłowski uśmiechnął się skromnie.
- Niektórzy ludzie - powiedział - skłonni są rozwagę traktować jako
tchórzostwo.
Petersenowie wsiedli do motorówki, a Kozłowski wziął mnie na stronę i
zaczął robić ostre wyrzuty:
- Postępuje pan bardzo niewłaściwie. Reklamujemy Polskę za granicą,
zachęcamy cudzoziemców, aby zwiedzali nasz kraj, przyjeżdżali na urlop, na
polowanie, na ryby, bo z turystyki żyje wiele krajów na świecie. Nam potrzebne
są, dewizy. W naszym interesie leży, aby Petersenowie odnaleźli skarb
templariuszy. I to nie tylko dlatego, że dziewięćdziesiąt procent skarbu wzbogaci
kasę państwową, ale także dlatego, że gdy rozreklamujemy ten fakt za granicą,
natychmiast przybędzie do naszego kraju wielu zagranicznych turystów, którzy
zechcą, tak jak Petersenowie, szukać u nas skarbów. Będą przyjeżdżać do Polski,
płacić za pobyt dolarami. To się może okazać lepszym interesem niż polowania.
A pan próbuje konkurować z Petersenami i przez to prowadzi pan działalność
antypaństwową, działalność społocznie szkodliwą...
Nie wytrzymałem. Parsknąłem śmiechem prosto w nos Kozłowskiemu.
- Pan wybaczy - powiedziałem - ale ja nieco inaczej rozumiem interes
naszego państwa. Owszem, trzeba zachęcać cudzoziemców do zwiedzania
Polski. Niech polują, łowią ryby, szukają skarbów. Jest naszym obowiązkiem
traktować ich życzliwie i okazywać pomoc. Toteż pomogłem wam, gdy
znaleźliście się w błocie, choć fatalnie mi się odwdzięczyliście. Jestem jednak
zdania, że powinni płacić tylko za to, co rzeczywiście otrzymują i co chcą
otrzymać. Czy pan nie rozumie, że ta historia z Malinowskim wyrobi nain u
Petersenów opinię krętaczy i złodziejaszków? I to właśnie może odstraszać
innych od przyjazdu do Polski. Co zaś dotyczy poszukiwań skarbów, to znowu
muszę pana przeprosić, ale ja z nich nie zrezygnuję. Mam do nich takie samo
prawo, jak Petersenowie.
To mówiąc ukłoniłem mu się uprzejmie i odszedłem. Rozeźlony
Kozłowski wskoczył do motorówki. Odetchnąłem z ulgą, gdy zniknął mi z oczu.
Harcerze natychmiast rzucili się ku mnie z pytaniem:
- Czy weźmiemy udział w zasadzce na Malinowskiego?
Nie uważałem za stosowne brać ich ze sobą na tak niebezpieczną imprezę.
Trudno było przewidzieć, jak się zachowa Malinowski, gdy zorientuje się, że
wpadł w pułapkę. Nie miałem prawa narażać harcerzy na jakiekolwiek
niebezpieczeństwo. Świadomość, że oni biorą udział w wyprawie, bardzo by mnie
krępowała. Zamiast myśleć o schwytaniu przestępcy, ciągle martwiłbym się, jak
uchronić chłopców przed niebezpieczeństwem.
Decyzję moją przyjęli kwaśno, ale szybko zrozumieli, że jest ona
nieodwołalna. Tym bardziej że także Ance odradziłem udział w eskapadzie.
- Im mniej osób ukryje się w zasadzce - mówiłem - tym lepiej. Tym
większa jest bowiem szansa, że Malinowski niczego się nie domyśli. Ja,
Kozłowski i Petersen wystarczymy, aby go schwytać.
Anka zastanowiła się chwilę i wreszcie pogodziła się z moją odmową.
Usiadła obok mnie na brzegu joziora i uśmiechając się rzekła:
- A mnie także nie zdradzi pan celu swej jutrzejszej podróży?
- Jeszcze nie wiem, dokąd pojadę. Prawdopodobnie do Malborka.
- Zabierze mnie pan z sobą?
- Panią? Po co?
- Chcę wiedzieć, czym się skończą poszukiwania skarbu templariuszy.
- Przecież pani uważa te poszukiwania za dowód wariactwa.
- Owszem. Ale mimo to jestem ich bardzo ciekawa.
- Tych poszukiwań?
- Nie tylko. Także i przygód, które jeszcze wam się przydarzą.
- Niech mi pani zostawi swój adres. Po skończonej wyprawie napiszę do
pani obszerny list o tym, co przeżyłem.
- Ja tak nie chcę,
- Dość miałem kłopotów z powodu pani pierwszego artykułu.
- Och, ciągle jeszcze gniewa się pan na mnie? Nie miałam pojęcia, że
spowoduje on aż takie przykre następstwa. Zresztą, niech pan wie: tak czy
inaczej, pojadę za panem.
- Dokąd? - spytałem.
- Do Malborka.
- Przecież ja nie wiem na pewno, czy pojadę do Malborka.
- Panie Samochodzik - powiedziała ze złością - niech pan mnie nie
lekceważy. Mogę się przydać. Proszę się zastanowić.
Wskoczyła do kajaka i odpłynęła do ośrodka na obiad. A ja wsiadlem w
swój wehikuł i pojechałem do Miłkokuku, aby jeszcze raz porozmawiać z
nauczycielem. Po drodze stwierdziłem, że brzegi jeziora są puste, nie było ani
namiociku, ani niebieskiej skody. Zapewne dowiedziawszy się, że tajemniczy
dokument został skradziony, małżeństwo przeniosło się w inne strony. Nie
zauważyłem także warszawy z trzema opryszkami; być może i oni zrezygnowali z
poszukiwań skarbów.
Nauczyciel bezradnie rozłożył ręce:
- Nie potrafię. Starałem się i nie potrafię przypomnieć sobie, w jakiej wsi
był zrujnowany dom pastora. Odbyłem dawną wędrówkę, wodząc palcem po
mapie. Ale mapy moje nie są zbyt szczegółowe, a to była mała wioska.
Znowu więc spotkało mnie niepowodzenie. Rozczarowany powróciłem nad
jezioro Pomorze, gdzie trzej harcerze przygotowali obiad. Byłem z siebie bardzo
niezadowolony. Przyszło mi na myśl, że o liście Malinowskiego powinno się
powiadomić milicję. To właśnie milicja, a nie my, była powołana do tego, aby
zasiąść w zasadzce i oczekiwać na włamywacza. Ale list Malinowskiego
skierowany był nie do mnie, a do Petersenów. Kozłowski, który opiekował się
nimi, miał obowiązek zwrócić się do milicji w takiej właśnie sprawie. Mogłem
oczywiście wsiąść w samochód i pojechać na posterunek MO w Gibach. Ale jak