Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
— Taki zbieg okoliczności. Gęsię pióro, lunch, papier, troska o kobiety i, co najważniejsze, specyfika aktu tworzenia.
— Bez granic — zgodził się Minc. — Rozbuchana wyobraźnia.
— Czyżbyśmy byli bezsilni? — zapytał Udałow.
— Zastanowimy się — obiecał Minc. Weszli na swoje podwórko.
— Może go wysłać na Wyspy Kanaryjskie? — zapytał Udałow. — Urządzimy
zbiórkę w mieście, wykupimy mu wczasy. A tam, na tych Kanarach, ludziska do
wszystkiego przyzwyczajeni!
— To obrzydliwe! — obruszył się nagle profesor Minc. — Dlaczego mamy
takie natury, że jak tylko coś nam nie pasuje, to od razu — za granicę! A potem sa-mi będziemy ich rugali, po coście jakieś obrzydlistwa wyhodowali? Nie, samiśmi urodzili, sami. . .
— Co — zabijemy? — podpowiedział Udałow.
— Kto mówi o śmierci?
Z tymi słowami na ustach Minc zniknął za drzwiami swego mieszkania.
A zamiast niego na klatce schodowej pojawił się, wypłynąwszy spod jego
drzwi, wielki pterodaktyl i Udałow przykucnął schodząc mu z drogi, choć niby
rozumiał, że pterodaktyle w Guslarze nie żyją.
Nazajutrz Minc nie wpadł do sąsiada. Udałow natomiast, zbliżając się do swe-
go domu, zobaczył, że profesor właśnie podąża po ulicy w przeciwnym do niego
kierunku. Za nim pędził neandertalczyk z maczugą.
Po półgodzinie zaczęły spływać do Udałowa informacje o ruchach i działa-
niach profesora. W końcu przeżył w Wielkim Guslarze Udałow całe swoje życie.
Chciał tego, czy nie, w takim wypadku musiał wiedzieć wszystko o wszystkich,
znajomych i sąsiadach.
Najpierw przyszła z targu synowa i powiedziała, że widziała Minca, jak wy-
chodził z miejskiej biblioteki ze stosem książek pod pachą.
Potem Ksenia powiedziała, że Minc odwiedził komis a Gawriłowa, wpadłszy
do Kseni na sekundę dodała , że Minc wyszedł już z komisu, kupiwszy w nim
kilka starych sukien, wachlarz ze strusich piór i wielki parasol.
Najbardziej zdziwiła Udałowa wiadomość o wizycie Lwa Christoforowicza
w sklepie „Inny padół”, gdzie sprzedawane były akcesoria pogrzebowe. Kupił
tam bukiet sztucznych kwiatów.
167
Wszystko to Minc zataszczył do domu Pogankina. I przesiedział u niego do samego wieczora.
Udałow któryś już raz stanął przed oknem i dopiero wtedy zobaczył, że Minc
wraca do domu.
Wyglądał na zmęczonego, ale zadowolonego. Jak człowiek, który dopiero co
zakończył niełatwą, ale absolutnie konieczną sprawę honorową.
Udałow wychylił się przez okno i zapytał sztucznie zwyczajnym i wcale nie
obrażonym tonem:
— Jak tam sukcesy, kolego?
Minc zniknął na chwilę przesłonięty stadem olbrzymich wampirów, które
przemknęły przez ulicę. Potem pojawił się znowu.
— Sprawa będzie załatwiona — powiedział.
— W jakim sensie?
— Za wcześnie na deklaracje — odparł Minc. Następnego ranka jakby trochę
się polepszyło. Częstotliwość pojawiania się potworów zaczęła spadać i to niemal do zera.
Ludzie zaczęli wychodzić ze swoich domów, wdychali świeże powietrze, mru-
żyli oczy radośnie i rozumieli, że deszczyk znowu pada dla nich, słońce świeci dla ludzkości i wiatr gwiżdże dla nich, a nie dla jakichś upiorów.
I oto nad ulicą przeleciało, a raczej wolno i uroczyście przepłynęło, coś ba-
jecznie pięknego, jak beza czy mus truskawkowy.
Czując, że coś jest nie tak Udałow rzucił się na dół.
Wpadł do pokoju Minca i od progu zapytał:
— Coś ty narobił, Lwie Christoforowiczu?
— Jak zwykle, wymyśliłem środek.
— No to opowiadaj, opowiadaj! — Udałow dreptał w progu, nie wchodził, bo
jeszcze nie jadł śniadania, ale i odejść nie pozwalała ciekawość.
— Sam się domyślisz — zagadkowo uśmiechnął się profesor.
Udałow obraził się i zamierzał wyjść. Profesor go nie widział, ponieważ golił
się maszynką gillette i patrzył w lustro.
Wkrótce potem Udałow wyszedł na ulicę.
Smoków już nie było.
Miasto trwało w ciszy i błogości, dzieci bawiły się w piaskownicach i biegały
po skwerze.
Nagle przerwały swoje zabawy i przestraszone zamilkły.
Po dróżce skweru biegła nieznana Udałowowi ładna młoda kobieta w nieco
naderwanej, długiej, białej sukni. Na jej obliczu malował się niepokój i ból serca.
Udałow usunął się jej z drogi.
Przechodząc obok domu, w którym zamieszkiwał Piętro Poganini, Udałow
zatrzymał się i popatrzył do góry. Z okien nie wypływały pterodaktyle i przybysze.
Ale słychać było jak śpiewa jakaś kobieta. Daria Hoff śpiewała romans Alabiewa.
168
Co tu się dzieje?
Nagle przez ścianę domu przesączyła się czarnowłosa kobieta w średnim wie-
ku, dobrze odżywiona, ale nieszczęśliwa. Przyciskała do oczu batystową chus-
teczkę. Za nią pojawił się mężczyzna o postawie wojskowego, ale w stroju do-
jazdy konnej z drugiej połowy dziewiętnastego wieku. Mężczyzna wyciągał do
kobiety ręce.
Nie dogoniwszy jej jednak znieruchomiał, zaniechał gonitwy, stał ze skrzyżo-
wanymi na piersi rękami, a kobieta kontynuowała swój marsz.
Udałow nie oglądał sceny do końca. Zapragnął być w domu.
Kiedy skręcił na swoją ulicę, zobaczył, że pod nogami ma szyny, choć po
Puszkina tramwaje nigdy nie kursowały, co to za jakaś nowa udręka? Może już
lepsze były smoki?
Udałow, przyspieszając ciągle, pędził do Minca. I omal nie wpadł pod pociąg.
Archaiczny parowóz z długim kominem ciągnął za. sobą kilka niewielkich zie-
lonych wagonów. Cały skład był dość efemeryczny i na pewno zrodził się gdzieś
w umyśle Poganiniego. Ale wyglądało to mimo wszystko przekonująco.
Pociąg pędził w kierunku, gdzie stała zasmucona brunetka, której z kolei przy-
glądał się mężczyzna w stroju do jazdy konnej.
Udałow wpadł do gabinetu Minca.
— Co się dzieje, sąsiedzie? — zapytał groźnie. — Lepiej się przyznaj.
Minc uśmiechnął się od ucha do ucha. Siedział sobie w bujanym fotelu, głasz-