Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
– Cicho, teraz nabożeństwo! – odezwał się ktoś karcąco.
– A niech przyjdą i niech nas wezmą! – podniósł się surowy, mocny głos.
I ani jeden nie zerwał się do ucieczki, ani cienia przestrachu nie dojrzałem na żadnej twa-
rzy, pomilkli natychmiast, a tylko tu i owdzie na mgnienie błysnęły oczy, zatrzęsły się wargi,
a złożone dłonie zaciskały się w pięście, i modlili się dalej w głębokim spokoju i ufności.
Byłem prawie pewien, że to fałszywa wiadomość, ale mimo to nie mogłem się uspokoić i
bezwiednie oglądałem się na wszystkie strony, aż mi ktoś szepnął do ucha:
– To nieprawda! Niech się pan nie boi, a drugich nie straszy!
Mgły opadły, dzień rozlewał się pogodny i rzeźwy, moczary zadymiły, jak trybularze, bór
zaszemrał porannym pacierzem do nadchodzącego słońca, i głośniej zaśpiewały ptaki, a w
modrawem, zimnem świetle wyraźnie było widać gęstwę niezliczoną głów, zatopionych w
żarliwej modlitwie, wzniesione w zachwyceniu ręce, anielskie uśmiechy, twarze wniebo-
9 ź rały– dojrzały.
10 r ozgędził – rozśpiewał.
11 Józefacie – Jozafacie.
14
wzięte, oczy, pełne niezgłębionego uniesienia, rozchylone i oniemiałe w ekstazie usta, że już
wszystkie dusze zdawały się omdlewać z nadmiaru czucia i płynąć jakby w jakieś raje niewy-
słowionej szczęśliwości.
Dosyć czasu upłynęło w takiej modlitewnej ciszy i skupieniu, gdy zaroiły się wśród klę-
czących zapalone świece i zawrzały naraz wszystkie dzwonki.
Zaczęło się podniesienie, a kiedy ksiądz wzniósł wysoko monstrancję, runęli wszyscy na
twarze, zerwały się szlochy, westchnienia i krótkie, rozpalone krzyki, przenajświętsze głosy
serc, padających w proch przed Bożym majestatem.
– Niech teraz przyjdą i spróbują brać! – odezwał się ktoś z boku, gdy znowu spłynęło mil-
czenie na pochylone kornie głowy.
Nie było czasu na odpowiedź, bo ksiądz, ledwie już dojrzany w kadzielnych dymach i
brzaskach świateł, odwrócił się do ludu z monstrancją i donośnym, dźwięcznym, jak dzwon,
głosem zaintonował suplikacje.
Nigdy w życiu nie zapomnę tej chwili.
Lud powstał z klęczek, pochwycił żarliwemi ustami świętą melodię i zawtórował takim
wstrząsającym głosem, aż zadrżały drzewa i rosisty grad posypał się na głowy.
Śpiewali jakby zapatrzeni w złociste blaski monstrancji, czy też we własne dusze, nie
wiem, wiem tylko, że te głosy tysięcy były jednym, jak świat, ogromnym głosem, były pie-
śnią milionów, były wołaniem najtajniejszych głębin człowieczych, były żalnym12 jękiem
przyziemnego bytu u bram nieśmiertelności, były krzykiem ziemi zapomnianej do Boga, do
Boga miłosierdzia i miłości.
Każda dusza zawodziła przed Panem gorzką pieśń życia; każda dusza skarżyła się żało-
snym płaczem i każda dusza żebrała o zmiłowanie.
Niby krze13 ogniste, wybuchnęły serca i śpiewały całą nieukojoną męką, wszystką wiarą,
wszystką miłością i wszystką mocą żywota śpiewały. Huragan głosów odrywał się z wolna od
ziemi, bił w niebo, huczał coraz potężniej i rozlewał się coraz ogromniej, jakby ponad całym
światem, jakby już wraz z nimi śpiewały wszystkie bory, i ziemie, i wody, i nawet to słońce,
które wyzierało czerwoną źrenicą, i stwór wszelaki...
Dopiero po skończeniu mszy pomilkły i śpiewy.
A po krótkim odpoczynku i po przybyciu paru księży, najdziwaczniej poprzebieranych,
rozpoczęła się właściwa praca misyjna.
I cały dzień ołtarz jarzył się zapalonemi świecami, cały dzień oblegały go tłumy rozmodlo-
nych i cały dzień, prawie bez przestanku, księża nauczali, słuchali spowiedzi, komunikowali,
dawali śluby i chrzcili.
Przeszło pięć tysięcy osób czekało na to z upragnieniem.
12 żalnym – wyrażającym żal, żałobnym, żałosnym.
13 krze – krzewy (l. poj. kierz).
15
Byli tacy, którzy dwadzieścia mil przyszli, przekradając się lasami, jak wilki.
Byli tacy, których chrzczono, dawano im śluby i zarazem chrzczono ich dzieci.
Byli tacy dorośli, żonaci, dzietni, a którzy po raz pierwszy w życiu widzieli mszę.
Byli i tacy, a takich znajdowało się najwięcej, którzy za każdą mszę wysłuchaną, za każdą
spowiedź, za ochrzczenie każdego dziecka, za wzięcie ślubu, za polski pacierz i za polską
książkę brali kije, płacili kary i całe miesiące przesiedzieli w więzieniach.
A jednak wszyscy przetrwali!
Cisi, prości, spokojni, wierni, a niezłomni i niezwyciężeni.
Taki jest, panie, nasz lud na „Czerwonem Podlasiu”.
Skała, w którą przez czterdzieści lat biły całe huragany piorunów i nie zmogły, przetrzyma
i wyodrębnienie Chełmszczyzny, i nowe prześladowania; przetrzyma wszystko i wszyst-
kich...”
Zakończył opowiadanie p. R.
Konie czekały już na mnie przed gankiem, ale zaledwie wszedłem do bryczki, zaczął padać
drobny i zimny deszczyk, a p. R., rozejrzawszy się po zasępionem niebie, zawołał:
– Dzisiaj św. Jana, wie pan, co lud prorokuje, kiedy deszcz pada w tym dniu?
Jak się Jaś rozpłacze,
Mama nie utuli,
To będzie padało
Do świętej Urszuli.
Ale pomimo tej mokrej przepowiedni ruszyłem w głąb „Czerwonego Podlasia”.
II.
Deszcz jednak ustał, i wkrótce po południu wyjrzało blade, anemiczne słońce, a nisko po-
chylone zboża i trawy rozbłysnęły siwemi rosami. Droga była szeroka, polska, miejscami
piach, miejscami błoto po osie, a miejscami wyboje i kałuże na pół chłopa.
Kraj płaski, równy, jak stół, przestronny; oczy lecą, niby ptaki, w cały ogromny świat, lecą
daleko i radośnie, aż na przemglone, niebieskawe krańce nieba. Zboża zielonem morzem po-
kryły ziemię, jak okiem dosięgnąć wiatr pieszczotliwie przegarnia płowe, cicho szumiące