Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
— Droga rozmokła po deszczu. Dobranoc!
— Czy straciłam przyjaciółkę? — westchnęła Ania. — Jak operacja się uda i Ryszard odzyska zdrowie, Ewa zasklepi się w sobie jak w fortecy i nikt z nas więcej nie odszuka w niej serdecznego ciepła.
— Może od niego wówczas odejdzie? — zauważył Gilbert.
— Ewa nigdy by tego nie zrobiła, Gilbercie. Ona ma bardzo wysokie poczucie obowiązku. Pamiętam, opowiadała mi pewnego razu, jak jej babka West zawsze mówiła, że skoro już wzięła na siebie jakiś obowiązek, to winna przy nim wytrwać bez względu na skutki, jakie by to mogło pociągnąć. To jedna z jej kardynalnych zasad. Zdaje mi się zresztą, że teraz bardzo niemodnych.
— Nie bądź taka zgorzkniała, Aniu. Wiesz dobrze, że to wcale nie jest takie przestarzałe i że zupełnie takie samo pojęcie o tych sprawach masz ty sama — i słusznie. Unikanie odpowiedzialności — to przekleństwo nowoczesnego życia, to tajemnica niepokoju i niezadowolenia prześladującego świat dzisiejszy.
— Tak mówi kaznodzieja — szydziła Ania. Ale mimo szyderstwa czuła, że on ma rację, i w duszy bardzo bolała nad biedną Ewą.
W tydzień później panna Kornelia niczym lawina spadła na mały domek. Gilberta nie było w domu i Ania sama jedna zmuszona była wytrzymać całą siłę natarcia.
Panna Kornelia, nie zdążywszy jeszcze zdjąć kapelusza, poczęła wołać:
— Aniu, czy to prawda, co ludzie mówią, że doktor Blythe powiedział Ewie, że Ryszard może być wyleczony, i że ona go zabiera do Montrealu na operację?!
— Tak, to prawda, panno Kornelio — odważnie przyznała Ania.
— Ależ to nieludzkie okrucieństwo! —— zawołała do głębi oburzona panna Kornelia. — A ja zawsze uważałam doktora Blythe za uczciwego człowieka, nie przypuszczałam, że mógłby się dopuścić podobnego czynu!
— Doktor Blythe uważał za swój obowiązek zwrócić uwagę Ewie, że istnieje możliwość uleczenia Ryszarda — odparła żywo Ania — i… — w tym miejscu solidarność z Gilbertem wzięła górę nad innymi uczuciami — ja się z nim zupełnie zgadzam.
— Ach nie, to niemożliwe, kochanie — zaprotestowała panna Kornelia. — Żaden człowiek z odrobiną uczucia nie mógłby się zgodzić na coś podobnego!
— Kapitan podzielił jego zapatrywania.
— Niech mi pani nie wspomina tego durnia! — krzyknęła panna Kornelia. — Zresztą, nic mnie nie obchodzi, kto się z tym zgadza. Niech pani tylko pomyśli, co to znaczy dla tej biednej, umęczonej kobiety.
— Myśleliśmy i o tym, ale Gilbert sądzi, że lekarz przed wszelkimi innymi względami powinien mieć na widoku dobro pacjenta i jego zdrowie.
— Zupełnie po męsku; ale od pani oczekiwałam czegoś lepszego, Aniu — powiedziała panna Kornelia bardziej zmartwionym niż zirytowanym głosem. Następnie zaczęła bombardować Anię tymi samymi argumentami, których ta ostatnia użyła w swym ataku na Gilberta, a Ania dzielnie broniła męża tą bronią, jaką się Gilbert sam ongiś przed, nią zasłaniał. Długo trwała walka, aż wreszcie zakończyła ją panna Kornelia.
— To niegodziwość. Nic innego, tylko wstrętna niegodziwość. Biedna, biedna Ewa!
— Czy nie sądzi pani, że i na Ryszarda należałoby mieć wzgląd? — błagalnie spytała Ania.
— Na Ryszarda! Na Ryszarda Moore! Jemu nic do szczęścia nie brakuje. On dziś jest lepszym i bardziej szanowanym członkiem społeczeństwa, aniżeli był nim kiedykolwiek przedtem. To był pijak, a może i gorzej. Czy chce go pani znowu puścić wolno, aby szalał i rozbijał się po świecie?
— Może się poprawi? — powiedziała niepewnie Ania.
— Niech pani poprawia swoją babkę! — odparła panna Kornelia bezapelacyjnie. — Ryszard Moore otrzymał swe rany w pijackiej burdzie. Zasługuje na los, który został mu zesłany za karę. Nie sądzę, żeby doktor miał prawo wkraczać w zarządzenia boskie.
— Nikt nie wie, w jaki sposób Ryszard został raniony, panno Kornelio. A może to zupełnie nie było w pijatyce? Może został napadnięty i obrabowany?