Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Może lepiej podjedzie pan do Folwarku. Wilfred Anstey na pewno powie panu więcej niż ja o ojcu Baddeleyu. Gdy stary umarł, byłem w swoim londyńskim mieszkaniu, więc nawet nie mogę panu opowiedzieć żadnych ciekawostek z łoża śmierci. Wskakujcie oboje. Mam z tyłu trochę książek z Biblioteki Londyńskiej dla Henry'ego Carwardine'a. Równie dobrze mogę je zawieźć od razu.
Maggie Hewson czuła zapewne, że zaniedbała swe obowiązki nie przedstawiwszy ich sobie, rzekła więc poniewczasie:
- Julius Court. Adam Dalgliesh. Nie sądzę, by panowie spotkali się wcześniej w Londynie. Julius był dyplomatą... czy też dyplomatykiem?
Wchodzili właśnie do samochodu i Court powiedział swobodnie:
- Ani jednym, ani drugim, jeśli się weźmie pod uwagę stosunkowo niski szczebel, do jakiego dotarłem w tej służbie. Poza tym Londyn to wielkie miasto. Lecz nie martw się, Maggie, jak sprytna dama w teleturnieju chyba się domyślam, jaki pan Dalgliesh ma zawód.
Otworzył drzwi samochodu z wyszukaną grzecznością. Mercedes ruszył powoli w stronę Folwarku Toynton.
II
Georgie Allan zerknął ze swego wysokiego wąskiego łóżka w izolatce. Jego usta zaczęły wykonywać groteskowe ruchy. Mięśnie szyi naprężyły się. Pacjent próbował unieść głowę z poduszki.
- Będę się nadawał na pielgrzymkę do Lourdes, prawda? Chyba nie zostanę tutaj?
Słowa te wydobyły się w formie chrapliwego jęku. Helen Rainer uniosła brzeg materaca, wsunęła podeń róg prześcieradła zgodnie z rygorystyczną, szpitalną modą i odparła z ożywieniem:
- Oczywiście, że nie zostaniesz. Będziesz najważniejszym pacjentem pielgrzymki. A teraz przestań już marudzić, bądź grzeczny i staraj się odpocząć przed podwieczorkiem.
Uśmiechnęła się do niego obojętnym, profesjonalnym uspokajającym uśmiechem wyszkolonej pielęgniarki. Następnie zerknęła znacząco na Erica Hewsona. Razem podeszli do okna.
- Jak długo jeszcze będziemy musieli z nim wytrzymywać? - zapytała cicho.
- Może miesiąc albo dwa - odparł Hewson. - Strasznie by się zmartwił, gdyby teraz musiał wyjechać. Wilfred też. Później obaj będą lepiej przygotowani, by zaakceptować to, co nieuniknione. Poza tym bardzo mu zależy na tym wyjeździe do Lourdes. Wątpię, czy dożyje naszego następnego wyjazdu. W każdym razie z całą pewnością nie będzie go tutaj.
- Ale on właściwie nadaje się jedynie do szpitala. Nie jesteśmy zarejestrowani jako placówka szpitalna, tylko jako dom dla chronicznie chorej i niepełnosprawnej młodzieży. Mamy kontrakt z miejscowymi władzami, a nie z Narodową Służbą Zdrowia. Przecież nie udajemy, że możemy zagwarantować pełną opiekę medyczną. Nikt tego od nas nie oczekuje. Najwyższy czas, żeby Wilfred albo dał temu spokój, albo się zdecydował, co chce tu robić.
- Wiem o tym. - Istotnie tak było. Oboje o tym wiedzieli. Nie był to nowy problem. Dlaczego, zastanawiał się, większość ich rozmów stała się nudnym powtarzaniem banałów, zdominowanych w dodatku przez wysoki, pouczający głos Helen.
Razem spojrzeli w dół na małe, wyłożone płytkami patio, otoczone z dwóch stron nowymi parterowymi skrzydłami, które mieściły sypialnie i świetlice. Grupa pacjentów wygrzewała się w słońcu, czekając na podwieczorek. Cztery wózki inwalidzkie stały w pewnej odległości od siebie, tyłem do domu. Dwoje obserwatorów mogło jedynie dostrzec tył głów ludzi, którzy siedzieli bez ruchu, wpatrując się uporczywie w cypel. Siwe włosy Grace Willison rozwiewała lekka bryza; Jennie Pegram wcisnęła głowę w ramiona, a aureola złotych włosów spływała po oparciu jej fotela, jakby bielejąc w słońcu; okrągła główka Ursuli Hollis wznosiła się wysoko na chudej szyi i wyglądała jak osadzona na włóczni; ciemna głowa Henry'ego Carwardine'a na wykrzywionej szyi skręcona była w bok, przez co wyglądał jak połamana lalka. Ale przecież oni wszyscy byli tylko marionetkami. Przez chwilę doktor Hewson wyobrażał sobie, że wbiega jak szalony na patio i porusza tymi czterema główkami w górę i w dół, ciągnąc za niewidzialne sznurki przyczepione do karków, a powietrze wypełniają głośne i nie skoordynowane krzyki ofiar.
- Co się z nimi dzieje? - zapytał nagle. - Zdaje się, że nie wszystko jest w porządku.
- Bardziej niż zwykle?
- Tak. Nie zauważyłaś?
- Może brakuje im Michaela. Bóg jeden wie dlaczego. Prawie nic nie robił. Jeśli Wilfred postanowił tu zostać, będzie teraz mógł lepiej wykorzystać Chatę Nadziei. Właściwie to chciałam mu zaproponować, by pozwolił mnie tam zamieszkać. Byłoby nam łatwiej.
Myśl ta przeraziła go. Zatem tak to sobie zaplanowała. Owładnęło nim znajome uczucie przygnębienia, wyczuwalne jak ciężar ołowiu. Dwie zdecydowane, niezadowolone kobiety i obie pragną czegoś, czego on nie może im dać. Usiłował odpowiedzieć tak, aby w jego głosie nie wyczuła paniki.
- To na nic. Jesteś potrzebna tutaj. A ja nie mógłbym cię odwiedzać w Chacie Nadziei, przecież Millicent mieszka tuż obok.
- Gdy włączy telewizję, to niczego nie słyszy. Dobrze o tym wiemy. Zresztą jest tylne wyjście, gdybyś musiał szybko się ulotnić. Lepsze to niż nic.
- Ale Maggie będzie podejrzewać.
- Już to robi. I tak się w końcu musi dowiedzieć.