Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.plenipotentem, a mnie bardzo rzadko Kaziem albo Leśniewskim, ale dość często urwisem, dopóki byłem w domu, albo osłem, kiedym już poszedł do szkół...— Dzieci — zwróciła się do wnuków — musicie bardzo dokładnie obejrzeć sobie Feldkirch! To cudowne miasteczko...Przekonania Jak już mówiliśmy, dzieci próbują sobie radzić kształtując bardzo głębokie, podstawowe przekonania na temat własnej osoby i innych ludzi -...— I ja, proszę pana, i moja żona mamy takie same odczucia, ale, mówiąc szczerze, byliśmy oboje bardzo przywiązani do sir Karola, a jego śmierć była dla nas...– Z pewnością jesteś bardzo bogata – powiedziałem i ogarnęło mnie przygnębienie, bo zląkłem się, że nie jestem jej wart...zono dlatego, iż karty DVB-S wydzielają pełną nazwę w cudzysłowach lub numer, dać strumień MPEG TS, możemy go łatwo sporo energii, bardzo...Po incydencie ze skórzaną kurtką bardzo się bałam powie­dzieć Bankowi o tym, co wydarzyło się pomiędzy mną a Webe-rem Gregstonem, i o nowych przygodach na... Jesteś niezwykle inteligentnym człowiekiem, ale…To, co powiedziałeś, jest bardzo mądre i interesujące, ale… 3...- Przykro mi, Solomonie, Nawet nie wiesz, jak bardzo mi przykro - powiedział Stanley...realnego życia; to wszakże, co istotne - bardzo jest od niego dalekie, gdyż nikt nigdy niewidział, aby cała ludność jakiegoś miasteczka porzucała swe...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.

Pytań, które sięgały samego źródła siły brata, tajemnicy strzeżonej jak źrenicy oka.
Oka? Zupełnie niechcący trafił w sedno.
Korpus Oko — tak brzmiała nazwa organizacji, na której trop ostatnio wpadli. Nazwisko brata figurowało na liście członków. Ośmiu mamiących się wzajem “wybrańców", którzy taili dowody przestępstw dla własnych celów. Grupki oficerów, którzy wmówili sobie, że będą rządzić Pentagonem metodą — bo do tego się to sprowadzało — ordynarnego szantażu. Sytuacja mogłaby być komiczna, gdyby nie to, że te dowody istniały naprawdę, znajdowały się w posiadaniu Korpusu Oko. Pentagon nie należał do instytucji, którymi nie można by manipulować poprzez zastraszenie. Korpus Oko mógł się okazać niebezpieczny; należało jak najprędzej się go pozbyć.
Zdecydowali, że takie rozwiązanie im wystarczy. Wręczą pozew sądowy in blanco prawnikom z armii i pozwolą im załatwić całą sprawę po cichu. Pod warunkiem, że ją naprawdę załatwią, a nie zatuszują. Może rzeczywiście nie pora teraz na demoralizujące procesy i duże wyroki. Krąg winnych był tak szeroki, a ich motywy tak bardzo zawikłane. Ale przy jednym warunku obstawali niewzruszenie: pozbawcie “wybrańców" mundurów, oczyśćcie swój wojskowy dom.
Jezu, co za ironia! W San Francisco to Andrew brutalnie dochodził wojskowego prawa. Teraz, siedem lat później, on, Adrian, walczył o jego respektowanie. Miał nadzieję, że mniej brutalnie, choć przestępstwo nie było wcale mniej konkretne — działanie na szkodę wymiaru sprawiedliwości.
Tyle się zmieniło. Jeszcze dziewięć miesięcy temu był zastępcą prokuratora w Bostonie, szczęśliwym z powodu tego, co robi, pracował na opinię, która mogła go zaprowadzić niemalże wszędzie. Zdobywał ją sam, własną pracą. Nie dostawał jej w prezencie tylko dlatego, że jest Adrianem Fontine'em, synem Victora Fontine'a, bratem wychwalanego pod niebiosa majora Andrew Fontine'a z West Point, nieskalanego wojownika.
I wtedy, w początkach października, zadzwonił do niego jakiś człowiek zapraszając go późnym popołudniem na drinka do baru Copely. Nazywał się James Nevins i był czarny; był także prokuratorem i pracował w Departamencie Sprawiedliwości w Waszyngtonie. Nevins był rzecznikiem grupki nękanych, zniechęconych prawników rządowych, którzy nie mogli znieść taktyki najbardziej upolitycznionego departamentu ze wszystkich, jakie pamiętano. Zwrot “dzwoni Biały Dom" oznaczał po prostu jakąś następną manipulację. Prawnicy byli zaniepokojeni, i to poważnie. Te manipulacje groziły krajowi widmem państwa policyjnego.
Potrzebowali wsparcia. Z zewnątrz. Kogoś, komu mogliby przekazać informacje. Kogoś, kto potrafiłby je zestawić i oszacować, kto mógłby zorganizować i opłacić centrum dowodzenia, gdzie mogliby się prywatnie spotykać i dyskutować czynione postępy.
Szczerze mówiąc, kogoś, kto nie byłby podatny na żadne naciski. Z przyczyn, które wydawały się zupełnie oczywiste, niejaki Adrian Fontine doskonale się do tego nadawał. Czy się zgadzał?
Adrian nie miał ochoty opuszczać Bostonu. Miał tu robotę, miał dziewczynę. Trochę zwariowaną, wspaniałą dziewczynę, którą uwielbiał, Barbarę Pierson, magistra nauk humanistycznych, doktora filozofii, docenta w katedrze antropologii Uniwersytetu Har-varda. Dziewczyna skora do gardłowego śmiechu, o kasztanowych włosach i orzechowych oczach. Byli wówczas ze sobą od półtora roku; niełatwo było ją opuścić. Ale Barbara spakowała go i wysłała w drogę, bo wiedziała, że musi jechać.
Dokładnie tak samo jak musiał wyjechać siedem, osiem lat wcześniej. Wtedy także musiał opuścić Boston. Popadł w depresję. Był bogatym synem potężnego ojca; bliźniaczym bratem człowieka, którym armia popisywała się w rozkazach dziennych, jako jednym z najzdolniejszych młodych ludzi w siłach zbrojnych. Co zostało dla niego? Kim był on, Adrian? Toteż uciekł przed pompatycznością tamtego życia, żeby zobaczyć, co uda mu się znaleźć dla siebie, wyłącznie dla siebie. To był jego osobisty kryzys; nie umiałby nikomu go wyjaśnić. I wylądował w San Francisco, gdzie toczyła się walka, zmagania, które potrafił zrozumieć, w których mógł pomóc. Aż zjawił się nieskalany wojak i wszystko zniszczył.
Adrian uśmiechnął się na wspomnienie ranka po tamtej strasznej nocy w San Francisco. Spił się do nieprzytomności i kiedy obudził się w domu pewnego radcy prawnego w Cape Mendocino, miał potwornego kaca, rzygał.
— Jeśli jesteś tym, za kogo się podajesz, to możesz zdziałać więcej niż ktokolwiek z nas — powiedział mu tamtego ranka adwokat w Cape Mendocino. — Do diabła, mój stary był zwykłym dozorcą.
Przez siedem lat, które upłynęły od tamtego dnia, Adrian póbował; wiedział jednak, że to dopiero początek.
— To konstytucyjna niejasność! Prawda, Adrianie?
— Słucham? Przepraszam, nie słyszałem, co powiedziałaś. — Studenci przy barze kłócili się między sobą; teraz oczy wszystkich spoczęły na nim.
— Wolność prasy kontra przedprocesowe nastawianie opinii publicznej — powiedziała jąkając się z przejęcia młoda dziewczyna.
— To rzeczywiście niejednoznacznie zdefiniowany obszar — odparł Adrian. — Każdy przypadek należy rozpatrywać z osobna.
Młodzi ludzie spodziewali się po nim czegoś więcej, toteż powrócili do wrzeszczenia na siebie.