Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Z tej strony przyszło
na Weronikę zakochanie.
58
59
W czasie jazdy siedziała wciśnięta w kąt powozu i nawet wtedy, kiedy brała udział
w rozmowie, pilnowała się, żeby jej wzrok nie natknął się przypadkiem na wzrok
Markiza. Bała się, że ten i słaby, i silny mężczyzna przechwyci go i na zawsze uwięzi
w sobie.
Weronika była zdziwiona sobą, bo nagle odkryła siebie dawno już zapomnianą.
Zadziwiało ją własne skrępowanie, własna nieudolność w korzystaniu z szerokiego wa-
chlarza sztuczek kurtyzany. Zapomniała, jak być ponętną i kokieteryjną, jak obiecująco
i znacząco patrzeć na mężczyznę i jak z pełną świadomością tego, że się wzbudza po-
żądanie, poruszać biodrami i niby przypadkiem ocierać się o mężczyznę. Bo też w tym
rozumieniu Markiz nie był dla niej mężczyzną. Był raczej jej ojcem i dzieckiem jedno-
cześnie. Był także największym mędrcem i największym oszustem.
Kiedy więc po raz pierwszy odważyła się do niego zbliżyć, dotknąć go, zrobiła to
jak matka albo jak córka. Podrażnione upałem i kurzem oczy Markiza zaczęły choro-
wać. Na którymś postoju podeszła więc do niego ze swoją chusteczką i po prostu prze-
myła mu oczy.
Dla Markiza pierwszą emocją, od której zaczęły się wszystkie inne, było współczu-
cie. Było mu od początku żal tej kobiety. Już wtedy, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy
wysiadającą z małego powoziku na przedmieściu Saint-Antoine, wiedział, że została
oszukana, i zrozumiał jednocześnie, że jedynym sposobem postępowania wobec kobiet
jest właśnie ich oszukiwanie. Przemknęło mu wtedy przez głowę pewne wspomnienie,
którego się wstydził. Jako mały chłopiec, może sześcioletni, a więc w wieku, kiedy przy-
jemność nie jest jeszcze związana w żaden konkretny sposób z ciałem, ale zdaje się brać
z jakichś snów nie do przypomnienia i nazwania, wciągał kilkuletnie jak on sam bliź-
niaczki, córki praczki, w parkowe zarośla czarnego bzu i szczypał je po nagich nogach
i ramionach. Dziewczynki patrzyły najpierw zdziwione, a potem uciekały z płaczem.
Nie wiedział wtedy jeszcze nic o pożądaniu, a jednak gnębienie tych dziewczynek spra-
wiało mu dziwną przyjemność, o której wiedział skądś, że jest zła i grzeszna.
To wspomnienie trwało ułamek sekundy i Markiz zaraz z ulgą o nim zapomniał.
Będąc człowiekiem dojrzałym, nie chciał nigdy nikogo krzywdzić, choćby i z tego po-
wodu, że — jak wierzył — każdy zły uczynek i tak do niego wróci, psując mu jego moc
i ciągnąc go ku ziemi.
Markiz należał do ludzi świadomych tego, co się z nimi dzieje. Wiedział wiele
o prawach, które popychają ku sobie mężczyznę i kobietę, które są poza wolą, wyborem
i zdrowym rozsądkiem. Doktryna Bractwa także o tym mówiła.
Każdy człowiek nosi w sobie zaczątki różnych osobowości, są to jakby nie wykiełko-
wane zalążki zupełnie innych, potencjalnych ludzi. Ludzkie życie rozwija tylko tę, która
staje się osobowością nadrzędną, właściwą. Te inne jednak tkwią w nim nadal, chociaż
niedojrzałe, niepełne, ledwie zarysowane, ale wciąż bardzo konkretne. Kiedy owa wio-
58
59
dąca osobowość z jakichś przyczyn słabnie, te inne dochodzą do głosu. Stąd bierze się szaleństwo, poczucie opętania, rozbicia. Stąd także bierze się miłość, bo czasem się zdarza, że spotkane w życiu przypadkowo osoby są w zaskakujący sposób do nas podobne,
pokrewne nasionom, które nosimy w sobie. Rozpoznanie tych ludzi i dążenie do wcią-
gnięcia ich w swoją orbitę jest właśnie tym, co nazywa się miłością.
Markiz, jako człowiek wykształcony, znał także opowieść starożytnych o poszu-
kujących siebie nawzajem połówkach pierwotnej całości, jaką był kiedyś człowiek,
zanim gniew bogów podzielił go na mężczyznę i kobietę. Znał także powszechną na
Wschodzie filozofię wędrówki dusz, które szczególnie sobie bliskie w jakimś życiu, po-
szukują potem siebie w następnych wcieleniach. I w końcu, jako człowiek wychowany
w duchu protestantyzmu, głęboko i dziecinnie wierzył w predestynację i w to, że cokol-