Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Przez chwilę... ale tylko przez chwilę... miała wrażenie, że zobaczyła, jak tam na dole coś się porusza. Nagle uświadomiła sobie, że jej włosy opadające dwoma grubymi pasmami znajdowały się blisko... bardzo blisko otworu odpływowego umywalki.
Instynktownie wyprostowała się i odgarnęła włosy do tyłu. Rozejrzała się wokoło. Drzwi łazienki były zamknięte. Słyszała, jak w telewizji Cheyenne Bodie ostrzega bandziora, żeby odłożył broń, zanim ktoś zostanie ranny. Była sama. Z wyjątkiem głosu, ma się rozumieć.
- Kim jesteś?! - zawołała w głąb rury niespecjalnie głośno.
- Matthew Clements - wyszeptał głos. - Klown zabrał mnie tu na dół, do rur, i umarłem, a niedługo przyjdzie i zabierze ciebie, Beverly, i Bena Hanscoma, i Billa Denbrougha, i Eddiego...
Jej dłonie uniosły się i zacisnęły na policzkach. Oczy Bev rozszerzały się nieomal w nieskończoność. Poczuła, jak jej ciało staje się coraz bardziej lodowate. Teraz głos zaczął się dusić, dławić - wydawał się stary, bardzo stary... a mimo to dało się w nim wyczuć jakąś dziwną, skrywaną radość.
- Będziesz się tu pławić ze swoimi przyjaciółmi, Beverly, wszyscy się tu pławimy. Powiedz Billowi, że George go pozdrawia, powiedz mu, że George bardzo za nim tęskni, ale już wkrótce się z nim zobaczy, powiedz mu, że George zjawi się u niego którejś nocy... Wyjdzie z szafy z kawałkiem struny fortepianowej w ręku i wbije mu ją w oko, powiedz mu...
Głos zaczął się nagle krztusić i z otworu umywalki wypłynął jasnoczerwony, wypełniony bąbelkami powietrza strumień; strużki krwi rozlały się po brudnej porcelanie. Krztuszący się głos mówił teraz szybciej i w trakcie monologu zmieniał się - najpierw był to głos małego dziecka, później głos nastolatki, jeszcze później (co Beverly uświadomiła sobie z przerażniem) usłyszała głos Veroniki Grogan - dziewczyny, którą znała. Ale Veronica nie żyła, znaleziono ją martwą, w kanale...
- Jestem Mathew... Jestem Betty... Jestem Veronica... Jesteśmy tu na dole... Razem z klownem... I potworem... I mumią... I wilkołakiem... I z tobą, Beverly... Ty też tu jesteś... A my pławimy się i zmieniamy...
Nagle z otworu umywalki rzygnął strumień krwi, zbryzgując porcelanę, lustro i tapetę w żabki i lilie. Beverly krzyknęła nagle i przejmująco. Cofnęła się od umywalki, uderzyła w drzwi, odbiła się od nich, otwarła je gwałtownie i pobiegła do pokoju, gdzie jej ojciec właśnie podnosił się z fotela.
- Co jest z tobą, do licha ciężkiego? - zapytał, a jego brwi złączyły się w jedną krzaczastą linię. Tego wieczora byli w domu tylko we dwoje. Mama Beverly pracowała na zmianę od trzeciej do jedenastej w Green’s Farm, najlepszej restauracji w Derry.
- Łazienka! - krzyknęła histerycznie. - Łazienka, tato! W łazience!
- Ktoś cię podglądał, Beverly? Co? - Jego ramię, wystrzeliło do przodu, a palce zacisnęły się jak kleszcze na jej ramieniu. Na twarzy ojca Bev malowało się zatroskanie, ale miało ono posmak drapieżności i bardziej przerażało, niż dodawało otuchy.
- Nie... umywalka... w umywalce... tam... tam...
Wybuchnęła histerycznym szlochem, zanim zdołała wykrztusić coś więcej. Serce waliło jej w piersi tak mocno, że miała wrażenie, iż lada moment eksploduje.
Al Marsh odepchnął ją na bok i z wyrazem twarzy zdającym się mówić: „O Jezu, a to co znowu?” wszedł do łazienki. Był tam tak długo, że Beverly ponownie zaczęła się niepokoić. Nagle ojciec zawołał:
- Beverly! Chodź no tu, maleńka!
Nie było mowy, żeby postąpiła inaczej. Gdyby oboje stali na wysokiej, stromej skale i dostałaby od niego polecenie, aby skoczyła: „No już, maleńka, skacz” - zrobiłaby to, instynktownie podporządkowując się poleceniu ojca, zanim jej racjonalny umysł zdążyłby zainterweniować.
Drzwi łazienki były otwarte. Stał w nich jej ojciec, potężny mężczyzna o rudych, teraz już nieco przerzedzonych włosach, których niezwykłą barwę odziedziczyła po nim Beverly. Wciąż miał na sobie szare robocze spodnie i szarą bluzę (był dozorcą w Derry Home Hospital) i wpatrywał się z zacięciem w swoją córkę. Nie pił, nie palił, nie uganiał się za kobietami. „Wszystkie kobiety, których potrzebuję, mam w domu” - powiedział któregoś razu i kiedy to zrobił, na ustach wykwitł mu tajemniczy uśmiech; ale oblicze ojca miast się rozjaśnić, jeszcze bardziej sposępniało.
Patrząc na ten uśmiech, odnosiło się wrażenie, jakby się patrzyło na cień chmury sunącej ponad kamienistym polem.
„One troszczą się o mnie, a kiedy trzeba, ja troszczę się o nie”.
- No więc, o co ci chodzi, do licha ciężkiego? - zapytał, kiedy weszła do środka. Beverly miała wrażenie, jakby jej gardło było w środku pokryte łupkiem. Czuła, że zbiera się jej na mdłości. Lustro pokryte było długimi, krwawymi zaciekami. Na żarówce pełniącej rolę lampy w łazience też była krew. Czuła jej zapach, kiedy krew smażyła się na gorącym szkle czterdziestowatówki. Krew spływała po porcelanowych ściankach umywalki i skapywała na linoleum grubymi kroplami.
- Tatusiu... - wyszeptała ochryple.
Odwrócił się z wyrazem zdegustowania na twarzy (co zdarzało się raczej dość często) i zaczął starannie myć ręce w zakrwawionej umywalce.
- Dobry Boże, dziewczyno. Gadaj. Aleś mnie wystraszyła. Wytłumacz się, na miłość boską.
Mył ręce i widziała, jak szkarłat plami jego szare spodnie w miejscu, gdzie dotykał umywalki, a gdyby dotknął czołem lustra (mało brakowało), krew znalazłaby się też na jego skórze. Z gardła Bev dobył się zduszony dźwięk.
Zakręcił wodę, zdjął ręcznik, na którym widniały dwa długie, rozbryzgnięte ślady krwi, i zaczął wycierać ręce. Bliska omdlenia patrzyła, jak rozcierał krew na olbrzymich kostkach palców i wnętrzach dłoni. Widziała szkarłatne ślady za jego paznokciami - jak dowody winy.
- No i? Czekam. - Powiesił ręcznik z powrotem na drążku. Krew... była wszędzie. A jej ojciec tego nie widział!
- Tatusiu. - Nie wiedziała, co ma powiedzieć, ale ojciec przerwał jej gwałtownie.