Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Pewnej nocy bohater nasz zakradł się do wytwornej rezydencji w alei Foix, by przetrzebić kolekcję lalek należącą do magnata, który w epoce rewolucji przemysłowej dorobił się fortuny w wyniku ciemnych interesów. I zrządził los, że w tym właśnie rabusiu zakochała się córka owego magnata, panna z wyższych paryskich sfer, oczytana i obdarzona nader wyrafinowanym gustem. W miarę pogłębiania się tego pogmatwanego romansu, niepozbawionego mało budujących epizodów i dość mrocznych szczegółów, bohaterka dochodziła z jednej strony do strasznego sekretu, który pchał naszego enigmatycznego i bezimiennego przez cały czas bohatera do tego, by oślepiać lalki, z drugiej zaś odkrywała okrutną tajemnicę swego ojca i jego kolekcji porcelanowych figurek, co doprowadzało w finale do przerażającej gotyckiej tragedii.
Monsieur Roquefort, zaprawiony w bojach literackich długodystansowiec, chełpiący się ponadto sporą kolekcją listów adresowanych doń przez wszystkich paryskich wydawców, po kolei odrzucających przesyłane przezeń uparcie tomy wierszy i prozy swego autorstwa, zidentyfikował wydawnictwo, które opublikowało tę powieść. Okazało się, iż jest to niewielki i mało znaczący edytor, obecny na rynku raczej jako wydawca książek kucharskich, kursów kroju i szycia i tym podobnych poradników dla pań domu. Właściciel kramu z używanymi książkami opowiedział mu, że powieść dopiero co się ukazała, ale już doczekała się, w dwóch wychodzących poza Paryżem dziennikach, krótkich recenzji zamieszczonych obok działu nekrologów. Obaj recenzenci załatwili całą rzecz szczerze i bez mydlenia komukolwiek oczu, radząc debiutantowi Caraxowi, by za żadne skarby nie rozstawał się ze swym zawodem pianisty, bo w literaturze bez cienia wątpliwości nie ma czego szukać. Monsieur Roquefort, któremu miękło serce i otwierał się portfel wobec próżnych trudów, spraw daremnych i z góry przegranych, postanowił zainwestować pół franka i wziął ze sobą ową powieść niejakiego Caraxa, przy okazji nabywając rzadką edycję wielkiego mistrza, którego czuł się zapoznanym, jak na razie, uczniem, to znaczy Gustawa Flauberta.
Pociąg do Lyonu był tak zatłoczony, iż Monsieur Roquefort musiał, acz niechętnie, spędzić podróż w przedziale drugiej klasy, z dwiema zakonnicami, które ledwo ostatni wagon opuścił dworzec Austerlitz, zaczęły rzucać w stronę swego współpasażera spojrzenia nieskrywanego potępienia i wymieniać szeptem mało życzliwe, chyba, uwagi. Wobec tak oczywistych oznak niechęci nauczyciel postanowił sięgnąć do teczki po nabytą niedawno powieść i schronić się w okopach jej stron. Jakież było jego zaskoczenie, kiedy setki kilometrów później uświadomił sobie, że całkiem zapomniał o siostrach, o kołysaniu pociągu i o pejzażu, który przesuwał się, jak zły sen braci Lumiere, za oknami. Czytał całą noc, zupełnie nie reagując na chrapanie zakonnic i uciekające w tył stacje kolejowe spowite mgłą... Przewracając ostatnią stronę, Monsieur Roquefort spostrzegł się, że już świta, a on sam ma w oczach łzy, serce zaś zatrute zazdrością i zarazem przepełnione podziwem.