Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
To dlatego udało im się tak szybko dokonać zamiany: my weszliśmy z jednej strony, a makieta statku wyskoczyła z drugiej. Ale żeby nad tym zapanować, musieli zgrać wszystko co do pikosekund. – Przerwała i spojrzała na niego badawczo. – Wydajesz się smutny. Coś nie w porządku?
Wykonał nieokreślony gest w kierunku, z którego przyszedł.
– Tylko... przeszedłem przez statek... wszędzie pusto, nikogo nie ma. Potrzeba czasu, żeby się do tego przyzwyczaić.
– Tak, wiem. – W jej głosie brzmiało zrozumienie. – Nie powinieneś jednak być smutny. Zrobiłeś to, co obiecałeś. Wkrótce wszyscy będą mieli swoje własne życie. Tak będzie lepiej.
– Mam nadzieję – rzekł Garuth.
W tym momencie odezwał się ZORAC.
– Właśnie otrzymałem wiadomość od VISARA: Calazar jest teraz wolny i mówi, że chciałby się z wami zobaczyć, kiedy tylko będziecie gotowi. Proponuje spotkanie na planecie zwanej Queeth, około dwudziestu lat świetlnych stąd.
– Wyruszamy – odparł Garuth. Potrząsnął głową i ze zdumieniem popatrzył na Shilohin, kiedy wychodzili ze sterowni. – Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek się do tego przyzwyczaję.
– Wydaje się, że Ziemianie szybko się przystosowali – odparła. – Kiedy ostatnim razem rozmawiałam z Vickiem Hunterem, próbował znaleźć sposób na zainstalowanie w swoim biurze małego perceptronu.
– Ziemianie potrafią się przystosować do wszystkiego – stwierdził Garuth z westchnieniem.
Weszli do pomieszczenia w którym Thurienowie zainstalowali cztery przenośne kabinki perceptronowe jako jedyny sposób na korzystanie z thurieńskiego systemu, jako że Shapieron nie był podłączony do VISARA. Dlatego też Calazar nie mógł „odwiedzić” statku. Gdyby statek nie znajdował się na orbicie, a zatem w swobodnym spadaniu, ciężar mikrotorusa w module telekomunikacyjnym urządzenia w najlepszym wypadku wypaczyłby podłogę. Garuth wszedł do jednej z kabinek i ułożył się w fotelu, żeby podłączyć się do VISARA. Chwilę później stał obok Calazara w dużym pokoju na sztucznej wyspie unoszącej się osiemdziesiąt kilometrów nad powierzchnią Queeth. Kilka sekund po nim zjawiła się Shilohin.
– Ziemianie są bystrzejsi, niż sądzicie – oświadczył Garuth w trakcie rozmowy. – Żyliśmy wśród nich przez sześć miesięcy, więc wiemy. Ganimedejskiemu umysłowi trudno jest pojąć, że oszustwo i wykrywanie go należą do ich stylu życia. Mają wrodzony instynkt i prędzej czy później odkryją prawdę. A kiedy się wszystkiego dowiedzą, sytuacja będzie dla nas jeszcze bardziej kłopotliwa. Powinniście być z nimi szczerzy.
– A poza tym to nie po ganimedejsku – dorzuciła Shilohin. – Powiedzieliśmy wam, jak naprawdę jest na Ziemi, jak nas przyjęli i pomogli we wszelki możliwy sposób. Wasze wcześniejsze wątpliwości były usprawiedliwione ze względu na kłamstwa Jewlenów, ale to już nieaktualne. Musicie teraz powiedzieć Ziemianom całą prawdę. Jesteście to winni im i nam.
Calazar odszedł na bok, założył ręce za plecami i zaczął zastanawiać się nad tym, co usłyszał. Pokój, w którym się znajdowali, stanowił owalny występ, zwieszający się nad skrajem wyspy. Wnętrze składało się z obniżonej podłogi, otoczonej przez pochyłą, przezroczystą ścianę z widokiem na purpurową, nakrapianą chmurami powierzchnię Queeth. U góry ukazywała się wyspa jako szereg metalowych konstrukcji, kopuł i występów, które zbiegały się gdzieś wysoko poza zasięgiem wzroku.
– A zatem... nie będziemy mogli ukryć przed nimi prawdy – odezwał się w końcu Calazar, nie odwracając głowy.