Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Ten odwrócił się ponownie w stronę Randa. W jego oczach płonęło światło zrozu-
mienia.
— Sprzymierzeńcy Ciemności nie uciekną przed nami, chłopaczku, nawet w mieście,
które kryje się w Cieniu. Jeszcze się spotkamy, bądź tego pewien!
Obrócił się na pięcie i pomaszerował przed siebie, a jego towarzysze ruszyli w ślad
za nim, jakby Rand przestał nagle istnieć. Przynajmniej na chwilę. Kiedy dotarli do za-
tłoczonej części ulicy, otworzyła się przed nimi ta sama, jakby przypadkowa, przestrzeń.
Strażnicy wahali się, popatrzyli na Randa, a potem oparli drągi na ramionach i poszli za
trójką w białych płaszczach. Musieli przepychać się przez tłum i krzyczeć:
— Droga dla Straży!
Mało kto chętnie im ustępował.
Rand nadal kołysał się na piętach i czekał. Mrowienie było tak silne, że prawie drżał,
miał wrażenie, że cały płonie.
Mat wyszedł ze sklepu i przyjrzał mu się.
— Ty nie jesteś chory — powiedział. — Ty jesteś szalony!
Rand odetchnął głęboko i nagle poczuł się jak przekłuty balon, jakby z niego uszło
całe powietrze. Zachwiał się, gdy zrozumiał, co właśnie zrobił. Zwilżył wargi językiem
i napotkał wzrok Mata.
— Lepiej wracajmy do oberży — powiedział niepewnie.
— Tak — stwierdził Mat — chyba tak będzie najlepiej.
Ulica zaczęła się znowu zapełniać, niejeden człowiek przystawał, przypatrywał się
obydwu chłopcom i coś mruczał do innego przechodnia. Rand był pewien, że ta histo-
ria się rozejdzie. Jakiś szaleniec próbował wszcząć bójkę z trzema Synami Światłości.
Było o czym opowiadać.
„Może to te sny doprowadzają mnie do szaleństwa.”
Kilkakrotnie gubili drogę w labiryncie ulic, ale po jakimś czasie wpadli na oma
Merrilina, który wlókł za sobą całą procesję. Bard twierdził, że wyszedł rozprostować
kości i zaczerpnąć świeżego powietrza, ale gdy tylko ktoś zaczął uważniej przyglądać się
jego kolorowemu płaszczowi, obwieszczał donośnie:
203
— Zatrzymałem się w „Jeleniu i Lwie”! Tylko jeden wieczór!
Mat zaczął nieskładnie opowiadać omowi o ich śnie i o zmartwieniu, czy powie-
dzieć o nim Moiraine, czy nie, ale Rand wszedł mu w słowo, ponieważ ich wspomnienia
nieco się różniły. „Albo nie wszyscy śniliśmy dokładnie to samo” pomyślał.
Zasadnicza treść ich snów była jednak taka sama.
om przysłuchiwał im się uważnie. Kiedy Rand wspomniał imię Ba’alzamona, bard
złapał każdego z nich za ramię, zmuszając, by przestali mówić, uniósł się na palcach po-
nad tłum i pośpiesznie zagnał do jakiejś alejki, w której nie było nic prócz krat i żółte-
go wychudłego psa, chroniącego się tu przed zimnem.
om obserwował, czy ktoś z tłumu nie zatrzymuje się, aby ich podsłuchiwać, zanim
znów zwrócił uwagę na Randa i Mata. Jego niebieskie oczy przewiercały ich na wskroś,
co jakiś czas niespokojnie zerkał w kierunku wylotu alei.
— Nigdy nie wymawiajcie tego imienia tam, gdzie mogą was słyszeć obcy. — Mó-
wił spokojnym, ale stanowczym głosem. — Nawet tam, gdzie prawie nikt nie słucha. To
bardzo niebezpieczne imię, nawet jeśli ulicami nie przechadzają się synowie Światło-
ści.
Mat prychnął.
— Już ty miałbyś coś o nich do powiedzenia — wycedził, patrząc krzywo na Randa.
om zignorował go.
— Gdyby tylko jeden z was miał ten sen... — rzekł i zaczął wściekle miętosić wąsa.
— Opowiedzcie mi wszystko, co pamiętacie. Każdy szczegół.
Słuchał, nie przestając rzucać czujnych spojrzeń w stronę ulicy.
— ...wymienił ludzi, którzy według niego zostali wykorzystani — powiedział wresz-
cie Rand. Uważał, że to już koniec opowieści. — Guaire Amalasan. Raolin Darksbane.
— Davian — wtrącił Mat — I Yurian Stonebow.
— I Logain — skończył Rand.
— Niebezpieczne imiona — mruknął om. Jego oczy zdawały się ich przewiercać
z jeszcze większą mocą niż przedtem. — Tak, czy siak, prawie tak niebezpieczne, jak to
pierwsze. Wszyscy już nie żyją, z wyjątkiem Logaina. Niektórzy już od dawna. Raolin
Darksbane prawie dwa tysiące lat temu. Ale równie niebezpiecznie jest o nim mówić.
Najlepiej nie wymieniajcie tych imion głośno nawet wtedy, gdy będziecie sami. Więk-
szość ludzi nie słyszała o nich, ale jeśli posłyszy je nie ten, co trzeba...
— Ale kim oni byli?
— Ludźmi — wymamrotał om. — Ludźmi, którzy strzaskali filary nieba i wstrzą-
snęli podstawami ziemi. — Pokręcił. głową. — To nie ma znaczenia. Zapomnijcie
o nich. Są już tylko prochem.
— Czy oni,.. zostali wykorzystani, tak jak on powiedział? — spytał Mat. — I potem
zabici?
204
— Można by powiedzieć, że zabiła ich Biała Wieża. Na pewno tak. — om zacisnął
na moment usta, a potem znowu pokręcił głową. — Ale wykorzystani...? Nie, tak bym
tego nie nazwał. Światłość wie, że Tron Amyrlin zawiązuje wiele spisków, ale tak bym
tego nie nazwał.