Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Nie bierz na poważnie całej tej propagandy, jaką cię karmili. Nie jesteśmy nawet w przybliżeniu tak źli, jak twierdzą nasi rodzice.
- Może i nie - powiedział Michael. - Ale sam sobie poradzę. - Zerknął na resztę; było ich siedmiu albo ośmiu. Wszyscy wykazywali pewne podobieństwo do ludzi, ale przynajmniej u trzech to podobieństwo było w najlepszym przypadku dalekie. Bezwłose ramiona zwisały im do ziemi lub wrastały w uda; twarze były złymi parodiami. Izmail zbliżał się powoli do Michaela, wyciągając przed siebie ręce, jakby chciał w ten sposób okazać dobre zamiary.
- Po tych wszystkich przejściach nabraliśmy ochoty, aby nieść pomoc - powiedział. Jego ton przypominał teraz bardziej głos spikera radiowego - gładki, kulturalny, coraz mniej i mniej wiarygodny.
A więc której części nie lubisz? Przygotuj się.
Tak długo nie doceniano naszych zdolności - ciągnął Izmail rozczulając się nad sobą. - Lekceważono nasze uczucia. - Nie zbliżaj się - warknął Michael.
- Nie to nie - powiedział Izmail zatrzymując się. Ukląkł i zezował w górę na Michaela żółtozielonymi oczyma. - Bracie. Zrodzonyś z mężczyzny i kobiety. Tak samo, jak my.
- Uspokój się - powiedział Michael.
Izmail westchnął głęboko. - Gdzie twój proszek, wędrowcze? Tylko głupiec przechodzi przez Przeklętą Równinę bez proszku albo konia.
Sądzę, pomyślał Michael, że najchętniej wyrzuciłbym z siebie większość tego, czym kiedyś bylem. Tę swoją głupotę i ślepotę. Czy potrafię to zrzucić?
Nie było odpowiedzi. Decyzja należała do niego, sam musiał podjąć ryzyko.
Albo swoją głupią przekorę. Gdybym postępował bardziej rozważnie i starał się przewidzieć skutki, Eleuth może by żyła, a Helena... Nie, w jego postępowaniu w stosunku do Heleny błędów było
mało, a może i wcale. Nie mógł utworzyć cienia z nieprzyjemnych wspomnień.
Chcę rzucić cień swojego ja, które wykorzystało Eleuth.
Przez chwilę w tym samym miejscu stało na Przeklętej Równinie dwóch Michaelów Perrinów. Izmail rozprostowywał i zginał swoje
długie palce. Jego usta otwierały się coraz szerzej i szerzej, jakby nie miał wcale szczęk; wargi spełzły mu z elastycznych, ale bardzo ostrych zębów. Oczy cofnęły się i jego twarz stała się samymi ustami, samymi zębami, spomiędzy których wysunął się cienki i srebrzysty jak ostrze noża język.
Skóra na barkach Dziecka rozstąpiła się i po jego piersi i rękach popłynęła krew. Pęknięciami tymi zaczęły wypełzać spod skóry wybujałe, brązowe pokrzywy i cierniste pnącza, oplatając mu się wokół ust, a potem ześlizgując na resztę ciała i wbijając, gdzie popadnie, swoje ciernie w poszukiwaniu punktów zaczepienia.
- Czas przybrać prawdziwą postać - powiedział Izmail mlaskając językiem. Reszta Dzieci przechodziła swoje indywidualne transformacje. Obaj Michaele pozostawali spokojni.
Nie wszystko, co uczyniłem, było do końca zle, powiedział Michael przeznaczony na ofiarę.
Ale nigdy już nie możesz być całym mną, odpowiedział Michael mający uciekać. Jesteś przeszłością.
Postąpił krok w bok. Dzieci rzuciły się z oszałamiającą szybkością na Michaela-cień oplatając go cierniami, zębami, ramionami, pazurami i innymi, nie mającymi nazwy organami zniszczenia. Cień wrzasnął i Michael gnający już dnem rozpadliny poczuł nagłe osłabienie.
Izmail oderwał paszczę od pożerania i zawył zrywając się na równe nogi, żeby rzucić się w pogoń, ale Michael rozkopywał już nogami kamienne tafle i gramolił się po przeciwległym zboczu. Pokaleczył sobie ręce i rozciął goleń od kolana do kostki, ale przelazł wreszcie przez krawędź i znalazłszy się z powrotem na pokrytej miałkim proszkiem płaszczyźnie, popędził dalej przed siebie, potykając się co chwila i zataczając. Ból nie spowolnił go zbytnio. Pył wnikał w jego rany, a jego krew, skapująca kroplami przypominającymi maleńkie rubiny, wsiąkała w pył.
Ściskał kurczowo książkę spoczywającą w kieszeni. Książka była łącznikiem z realnym światem, zawierała słowa z domu ułożone przez tych, którzy nigdy nie byli w miejscu, gdzie on był teraz, którzy żyli we względnej normalności i pracowali w spokoju nad swoimi wierszami. Pocierał palcami przez materiał skórzany grzbiet i myślał o tym, co (a może, kogo?) pozostawił przed chwilą za sobą na zatracenie.
Pokuta. Przetrwanie.
Jednak, co dziwne, ta pustka była teraz mniej głęboka. Stracił; zyskał.
Widział już w oddali kraniec Przeklętej Równiny i krainę rozciągającą się dalej - mgiełkę i wysokie, przyprószone śniegiem wierzchołki drzew. Słupy lawy były coraz rzadziej rozrzucone i mniejsze, bardziej przypominały pionowe kominy pieców żużlowych niż kolumny.
Na granicy kłębiła się mgła, nieprzejrzysta jak wodniste mleko. Z miejsca, gdzie stał, sprawiała wrażenie namacalnej, bardziej przypominała pajęczą sieć niż mgłę. Do granicy pozostało mu niecałe sto metrów, jednak zwolnił, a po chwili zatrzymał się.
Coś długiego i wijącego się wychynęło ponad mgłę i spojrzało na niego z góry. To był czaszkoślimak. Głowy i krwistoczerwone ślepia rozglądały się po okolicy, cielsko wlokło za sobą makabryczną skorupę. Michael usiłował ocenić, jak wolno porusza się potwór i jaką ma szansę go pochwycić, jeśli pokona biegiem ostatni odcinek.
Ślimak wynurzył się z mgły z głośnym cmokaniem. Jego oślizła masa falowała sunąc ruchem robaczkowym. Skorupa-czaszka kolebała się z tyłu, ryjąc w pyle gładką bruzdę.
Czego chce? Nie poruszał się na tyle szybko, żeby Michael nie mógł przed nim uciec; pomimo całej swej ohydy wydawał się niegroźny. Grupa osadzonych na szypułkach oczu skoncentrowała się na Michaelu. Zewnętrzne były jasnoczerwone, jak krew tętnicza, krąg wewnętrznych - ciemniejszy. Cielsko połyskiwało jak olej na brudnej kałuży. Michael stał na ugiętych nogach, gotów w każdej chwili rzucić się do ucieczki. Na myśl, że Dzieci z rozpadliny może nadal go ścigają albo przekopują się pod ziemią, żeby znowu wyskoczyć przed nim, ciarki przechodziły mu po plecach.