Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Kareta z herbem Lechickich na drzwiach stała załadowana kuframi, na ganku zgromadzili się wszyscy domownicy, służba, ochmistrzyni, doktor i kuzynki zamieszkałe w pałacu. Przedtem były niewidoczne, Ewelina zdziwiła się więc, że jest ich aż tyle. Niektórych nawet nie odróżniała i nie pamiętała, jak mają na imię, nie potrafiłaby powiedzieć, czy pochodzą ze strony ojca, czy matki. Wszystkie ubrane na czarno, jak i ona zresztą. Bo taka była moda po ostatnich wydarzeniach, w końcu to jeszcze świeża data. Był rok tysiąc osiemset sześćdziesiąty piąty...
- Gdzie Karolina? - spytała, nie widząc jej na ganku. - Poszukajcie.
Jedna ze służących zniknęła w pałacu, a Ewelina zwróciła się do ochmistrzyni:
- Miej na nią oko, Katarzyno, ona jest jeszcze taka nierozważna.
Ochmistrzyni kiwnęła głową na znak, że będzie to miała na uwadze. Dobry, wypróbowany przyjaciel. Ona jedna wiedziała, do kogo naprawdę jedzie Ewelina. Obaj zostali zesłani, Cyprian i Jan, za udział w powstaniu. I to niemal w to samo miejsce...
Z pałacu wyszła Karolina ubrana jak do drogi, z torbą podróżną w ręku.
- A to co znowu? - spytała ostro córkę.
- Jadę z tobą.
- Nie możesz ze mną jechać. Nie masz pojęcia, co to za podróż, ja też nie...
Oczy córki spoglądały błagalnie, jednocześnie kryła się w nich determinacja, gotowość na wszystko. Poczuła piekący żal. Karolina była jej kimś bardzo drogim, w jej buncie, w niezgodzie na życie odnajdowała siebie z czasów młodości.
Może dlatego tak często wchodziły ze sobą w konflikt, że w gruncie rzeczy były bardzo do siebie podobne. W nagłym odruchu zdjęła z szyi krzyżyk, który dostała od ojca. Była na nim wyryta data: 1831. I to miejsce - Olszynka Grochowska. Tam walczył ojciec Eweliny, został nawet ranny w kostkę. Rana odnowiła się, utykał. Kto wie, czy to muśnięcie kuli nie okazało się muśnięciem śmierci. Ojciec Eweliny umarł na gruźlicę kości. Bardzo przeżyła jego śmierć, bo bardzo go kochała. Miał tubalny głos, wszędzie go było słychać:
- Dawać mi tu gazetę!
- Siodłać mi tu konia!
Teraz niemal nie mogła znieść tych snujących się po pałacu anemicznych, ubranych na czarno kobiet.
Chciała zawiesić córce krzyżyk na szyi, ale Karolina cofnęła się.
- Po co mi to dajesz? - spytała z nagłym lękiem.
- Mam to po ojcu, a teraz chcę, żebyś miała to ty!
- Przecież jadę z tobą - odpowiedziała córka, ale w jej głosie nie było nadziei.
Patrzyły na siebie, oczy Karoliny z wolna wypełniły się łzami. Odwróciła się i wbiegła do pałacu. Ewelina poszła w stronę karety. Kiedy wyjechała na drogę, zwróciła się do stangreta:
- Odwiedzę rodziców.
Konie skręciły z głównej drogi i stanęły przed ogrodzeniem cmentarza, który został uformowany w kształcie herbu rodu Lechickich. Ewelina wysiadła. Idąc pośród grobów nie umiała już powstrzymać łez. Tragiczna twarz młodszej córki majaczyła jej przed oczami. Gdyby rzeczywiście udawała się do Cypriana, być może byłoby jej lżej, wypełniałaby swój obowiązek. Ale ona szła przecież za głosem serca, dopuszczała do siebie występną miłość, krzywdząc tym kilkoro ludzi. I było jej bardziej przykro z powodu córki niż z powodu Cypriana, który przecież tracił najwięcej. Ewelina zatrzymała się przed grobem rodzinnym wyróżniającym się spośród innych. Kamienna muza wspierała na dłoni twarz w głębokiej zadumie. Ewelina uklękła, opierając czoło o chłodną płytę. Cóż mam wam powiedzieć - pomyślała - wiem, co oznacza moja decyzja, nie potrafię się już cofnąć...
Ciężko podniosła się z klęczek i ruszyła w stronę karety. Las się skończył, na jego skraju zobaczyła grupę rosyjskich żołnierzy wykopujących broń powstańczą. Ewelina odprowadziła ich wzrokiem, zamajaczyła jej nawet myśl, że takim obrazem żegna ojczyznę...
Cytadela, 2 września 1864