Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
.. Wyzyskiwali jego ostatni pot, jego najcięższy trud. Bez najmniejszej litości.
Gorzej od tych bogaczy, kapitalistów, burżujów...
– Tylko w proletariacie tkwi głęboka etyka i poczucie społeczne, tylko w proletariacie
egoizm jednostki nie przesłania wielkich celów ogólnoludzkich!... – Jakże dobrze pamiętał te
słowa, swoje własne słowa, którymi rozpoczął swój pierwszy artykuł w „Głosie Proletariatu”.
Jeszcze niedawno czytał ten artykuł Arletce. Wtedy, gdy powiedziała, iż wszyscy ludzie,
biedni czy bogaci, to jednakowe świnie. Jak to ona wyraziła się wtedy?...
– Każdy jest świnią na taki kaliber, na jaki go stać!...
Z uczuciem dziwnej obojętności patrzył przed siebie na rzadkie drzewa ogrodu, na powy-
krzywiane sztachety, na przechodniów, snujących się leniwie, na szare domy i kocie łby jezd-
ni. Ta energia, ta chęć działania, ta wiara w sens swego nowego życia, wszystko to rozlało się,
stajało z nim, wyparowało. Pozostała pustka zupełna i lepki osad goryczy.
Sięgnął do kieszeni po papierosy i namacał rewolwer. A gdyby tak?...
Zbiegną się ludzie, policja... W kostnicy oczywiście rozpoznają zwłoki: wielu musi tu
jeszcze pamiętać doktora Murka. A w gazetach napiszą zdawkowo: „Nowa ofiara kryzysu”. I
nikomu na myśl nie przyjdzie, że kryzys to tylko wykręt, że trzeba byłoby uczciwie powie-
dzieć: ofiara społeczeństwa, zagryziony przez ludzi... Że w innym ustroju...
Ale myśl, która biegła utartym od szeregu miesięcy torem, zatrzymała się przed refleksją:
– w ustroju, stworzonym przez naiwnych zapaleńców dla takich Żurków i Karolek, też dla
proletariatu, który póty jest proletariatem, póki nie nadarzy się sposobność do pasożytowania,
do wyzysku, do żerowania na cudzy koszt.
Słońce zniżało się już ku czerwonym wieżom kościoła Marii Panny. Wstał i ruszył przed
siebie. Właściwie nic go już nie obchodziła misja partyjna, z którą tu przyjechał, nie miał jed-
nak nic lepszego do roboty. Zawiezie im tę paczkę, odda i wystąpi z partii. Już nie potrafiłby
pracować dla nich tak jak dotychczas.
Przechodząc obok magistratu, nawet nie spojrzał w tamtą stronę. Nie odpowiedział też na
ukłon młodego Kesla, który stał we drzwiach swojej cukierni. Szedł coraz wolniej, zastana-
wiając się, czy nie zawrócić od razu na dworzec i jechać do Warszawy... Do Warszawy albo
gdzie bądź.
Jednak nie zawrócił. Minął trafikę Kopelowicza. Wewnątrz był jakiś kupujący. Murek
przeczekał i wszedł dopiero, gdy klient wyszedł. Kopelowicz od razu poznał Murka. Gdy ten
wymienił hasło, kupiec aż przybladł. Trzeba było jeszcze raz hasło powtórzyć, by przerażony
Żyd wybąkał odpowiedź. Widocznie obawiał się prowokacji. Uspokoił go dopiero odzew.
Wpuścił Murka do swego mieszkania za sklepem, do sklepu wysłał córkę, ładną drobną Ży-
dóweczkę, a sam wybiegł na podwórze.
Po kwadransie wrócił z barczystym, elegancko ubranym, młodym Żydem, który przede wszyst-
kim kazał gospodarzowi zasłonić okna i zamknąć na klucz drzwi od sklepu, po czym zapytał:
– Towarzysz Garbaty?...
– Tak – potwierdził Murek – zawiadomiono was?
– Zawiadomiono, ale powiedzcie, towarzyszu, im tam w centrali, że ja pracować nie mogę.
Nam się tu ziemia pod nogami pali, a oni jakby chcieli naszej zguby. Wciąż starym szyfrem
164
depeszują. Tu na telegrafie siedzi teraz specjalny oficer z „dwójki”. I paczki nie dam, bo nie
mogę jej otrzymać. Cóż oni sobie myślą, że wszystko darmo?... Wyście nie przywieźli tych
trzech tysięcy dolarów?
– Nie!
– Otóż to! Towarzysz SławoNir oświadczył, że papierów nie da bez forsy. Już za poprzed-
nią przesyłkę musiał z własnej kieszeni wybulić. Teraz nie da.
– Więc to nie wy jesteście SławoNirem? – zdziwił się Murek.
– Nie, ja jestem Kobielski, prezes tutejszej egzekutywy. SławoNir w ogóle gadać nie chce
nie tylko z wami, ale i ze mną. On otrzymał na pokrycie kosztów siedem tysięcy dolarów. On
się wprost odgraża, że doniesie do Moskwy, że oni tę forsę rozkradli, a on tu musi płacić z
własnej kieszeni. I teraz nie da. Już nie mówię o sobie. Oni są za mądrzy, towarzyszu. Im się
zdaje, że gdy zrobili mi zarzut o owe franki szwajcarskie, to już jestem przegrany i muszę
pysk stulić. Proszę, niech dowiodą! Ale taki parszywy łobuz jak Bigelstein, woli mnie nie
ruszać. On wie, co ja wiem o nim. Niech lepiej uważa. Powtórzcie to mu, proszę. W razie
czego ja patyczkować się nie będę i niczego tu do ukrywania przed wami, towarzyszu, nie
mam.
Murek dość już miał wprawy, by nie okazać zdumienia wobec tego potoku rewelacji. Słu-
chał na pozór obojętnie długich wywodów Kobielskiego o jakichś czekach, jakimś Piekar-
skim, który uciekł do Rumunii z całą kasą egzekutywy, o tym, że sekretarz towarzysz Lempke
jeździł z donosem do Warszawy przez osobistą zemstę, bo jego żona romansuje z Kobielskim,
że Ginsberg wcale nie jest prowokatorem i z polecenia towarzysza SławoNira został konfi-
dentem policji. Wreszcie zakończył z czarującym uśmiechem: