Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Nie odezwała się jednak i nie spojrzała na niego. Nigdy na niego nie
patrzyła. Za dzień czy półtora będzie trwale okaleczona. Nie miał żadnych ziół
ani olejków, żadnych rzeczywistych leków ani bandaży. Miał tylko morską wodę
i szmaty. Drapiąc, dziewczyna prawie już sobie uszkodziła ścięgna. Najwyraźniej
nie potrafiła się powstrzymać.
— Daj spokój — powiedział mu cierpko jakiś głos z ciemności. — Jest szalo-
na. Nie wie, co robi. I tak umrze, zanim dotrzemy do Chalced. Obmywając i ban-
dażując, jedynie przedłużysz jej cierpienia. Pozwól jej odejść, jeśli tylko w ten
sposób może się stąd wydostać.
Wintrow podniósł świecę i spojrzał w mrok. Nie wiedział, kto do niego prze-
mówił. W tej części ładowni nie mógł nawet stanąć prosto. Przykuci tu niewolnicy
mieli bardzo mało miejsca. W dodatku kołysanie „Vivacii”, przecinającej potężne
fale, utrzymywało ich w ciągłym ruchu; ciała więźniów uderzały w drewno ścian.
Niewolnicy odwracali oczy od płomyka świecy i mrużyli je, jak gdyby patrzyli
w słońce. Wintrow umknął, starając się uniknąć najgorszego brudu. Większość
mijanych więźniów pozostawała milcząca i beznamiętna. Wszystkie siły ludzie ci
poświęcali na znoszenie swej trudnej sytuacji. Zobaczył człowieka na wpół leżą-
cego, spętanego łańcuchami. Na widok chłopca zamrugał oczyma.
— Mogę ci pomóc? — spytał cicho Wintrow.
— Masz klucz do kajdan? — odpowiedział pytaniem ktoś z boku.
— Po co chodzisz w tę i z powrotem? — zapytał drugi mężczyzna.
— Staram się was utrzymać przy życiu — odrzekł Wintrow wymijająco. Był
tchórzem. Bał się. Gdyby się dowiedzieli, że jest kapitańskim synem, próbowaliby
go zabić. — Mam kubełek morskiej wody i szmaty, jeśli chcecie się umyć.
322
— Daj mi szmatę — rozkazał mu burkliwie pierwszy mężczyzna. Chłopiec zamoczył ją w wodzie i podał. Sądził, że niewolnik wytrze sobie twarz i ręce. Wielu
z nich czerpało pociechę z tego pozornie mało znaczącego rytuału mycia. Więzień
jednakże odszedł tak daleko, jak pozwalały pęta i przyłożył szmatę do odkryte-
go ramienia spoczywającego obok niego bezwładnego człowieka. — Masz, stary
szczurzy smakołyku — mruknął, prawie żartobliwie. Obmył czule zeskorupiały
i spuchnięty strupek na ramieniu mężczyzny. Ranny nie zareagował.
— Starzec, którego tu widzisz, został kilka nocy temu ciężko pogryziony przez
szczura. Schwytałem gryzonia i podzieliliśmy go. Niestety, nasz towarzysz nie
czuje się od tamtej pory najlepiej. — Spojrzał na Wintrowa z ukosa. — Może
załatwiłbyś, by go stąd wyniesiono? — spytał uprzejmie. — Skoro ma umrzeć
w łańcuchach, niech stanie się to przynajmniej w świetle i na powietrzu, na po-
kładzie.
— Jest noc, w tej chwili — wyrwało się chłopcu. Głupio powiedział.
— Doprawdy? — spytał zdumiony mężczyzna. — A jednak. . . Chłodne po-
wietrze.
— Zapytam — odparł Wintrow nieprzyjemnym tonem. Nie był pewny, czy
rzeczywiście to zrobi. Załoga zostawiła go samemu sobie. Jadał oddzielnie i spał
z dala od wszystkich. Wielu marynarzy, których znał od początku rejsu, obser-
wowało go czasami, a na ich twarzach dostrzegał mieszaninę litości i oburzenia.
Nowsi członkowie załogi, zatrudnieni w Jamaillii, traktowali go tak jak innych
niewolników. Kiedy do nich podchodził, skarżyli się na jego smród i dawali mu
kopniaka lub go odpędzali. Tak, tak. Im mniej zwracał na siebie uwagę, tym prost-
sze było jego życie. Powoli pokład i osprzęt zaczął nazywać światem zewnętrz-
nym. Chłopiec należał teraz do wnętrza statku. Nowy świat. Miejsce gęstych, nie-
miłych zapachów, oblepionych nieczystościami łańcuchów i zakutych w kajdany
ludzi. Ilekroć pojawiał się na pokładzie, by napełnić kubełek, wydawało mu się,
że przybył do obcego kraju. Tu ludzie poruszali się swobodnie, krzyczeli i czasem
nawet się śmiali, a wiatr, deszcz i słońce muskały ich twarze i obnażone ramio-
na. Proste rzeczy. Nigdy przedtem nie wydawały się Wintrowowi tak wspaniałe.
Mógłby pozostać na deskach i udawać, że znowu jest chłopcem pokładowym. Ale
nie próbował tego. Gdy schodził pod pokład, nie potrafił zapomnieć ani zignoro-
wać otaczającej go niedoli. Każdego dnia po zachodzie słońca napełniał kube-
łek wodą, brał wypłukane szmaty i schodził do niewolniczych ładowni. Oferował
więźniom choć tak niewielką pociechę, jak opłukanie się morską wodą. Słodka