Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Dookoła zaczęły się rozrywać granaty. Widocznie Amerykanie otworzyli ogień z moździerzy. Karabiny maszynowe siekły strugami pocisków. Musieli zwolnić, jakby biegli pod silny wiatr. Linia natarcia zaczęła się załamywać. Czin tylko przyspieszył kroku. Dopędził swoich ludzi i zaczął pokrzykiwać:
- Naprzód! Naprzód!
Ale jego głos tonął w nasilającej się kanonadzie. Zerknął przez ramię, żeby się upewnić, że nikt nie został w tyle, i dostrzegł całe zbocze usłane zabitymi i rannymi. Z lasu wyłonił się właśnie pierwszy batalion, który pospiesznie zajmował pozycje na szczycie wzniesienia. Czin potknął się, o mało nie upadł. Znów popatrzył na linię wroga. Granaty eksplodowały coraz częściej, ludzie w przedzie całkiem się zatrzymali. Padali plackiem na ziemię, zwijali się w kłębek albo przyciskali dłońmi hełm do głowy, co i tak nie mogło ich uratować przed gradem pocisków niosących pewną śmierć z odległości stu pięćdziesięciu metrów.
Czin również padł na ziemię. Otworzył już usta, żeby krzyknąć do żołnierza leżącego pięć metrów przed nim, kiedy nagle z kurtki na jego plecach strzeliły krwiste fontanny. Czin poczuł ciepłe krople na twarzy. Donośny wizg spadających dookoła granatów zlewał się w jedno przeciągłe wycie. Niemal pewny bliskiej śmierci, poderwał się na nogi i pognał dalej zygzakami w kierunku przeciwległego zbocza.
Dopiero po kilku krokach dostrzegł złowieszczy okrągły przedmiot na śniegu. Zielona obudowa z plastiku, dzięki której miał być niewidoczny w trawie, wyraźnie kontrastowała z bielą śniegu. Na wszystkie strony odchodziły od niego cienkie druty podobne do nóg pająka. Ładunki były rozmieszczone gęsto. Weszli na pole minowe! Ale Czin nie mógł się zatrzymać. Zaczął tylko podnosić wyżej kolana, jakby przeskakiwał przez kałuże, starając się wybrać drogę między rozstawionymi zdradzieckimi pułapkami i trzymać jak najdalej od drucianych czujników. Zupełnie zapomniał o swoim plutonie. Teren stopniowo się podnosił. Czin uskakiwał to w lewo, to w prawo, tuląc głowę w ramionach przed świszczącymi wściekle kulami. Za jego plecami potężne eksplozje rozrywały ziemię, ale on niczego nie widział i nie słyszał. Niczego też nie czuł poza strachem, który gnał go do przodu. Zapomniał o całym świecie. Uważnie patrzył pod nogi i pędził jak w transie, w połowie tylko świadomy tego, co się wokół dzieje. Jak gdyby biegł po napiętej linie między życiem a śmiercią.
Trochę oprzytomniał, gdy gęsty dym zaczął go drapać w gardle. Zwolnił osłupiały. Nie mógł sobie uświadomić, co robi. Fale smrodliwego żaru spowodowały, iż żołądek podszedł mu do gardła. Szybko wróciło poczucie rzeczywistości. Poczuł dotkliwy ból emanujący od uszu ku środkowi głowy. Kurczowo zacisnął powieki i padł na ziemię. Zaraz jednak zmusił się, żeby otworzyć oczy i unieść głowę. Dziesięć metrów przed nim ział olbrzymi, dymiący krater. Obejrzał się na linię lasu, z którego batalion wyszedł do ataku. Całe zbocze było usłane nieruchomymi ciałami. Bliżej pojedynczy żołnierze biegli zakosami. Spod ich nóg strzelały w górę fontanny ziemi wyrzucanej kulami. Przez dymy wybuchów dostrzegł na szczycie wzniesienia rozbłyski wystrzałów. To na pewno trzeci batalion, pomyślał.
Nie wiadomo skąd pojawiły się dwa odrzutowce lecące skrzydło w skrzydło. Ponad linią lasu wyszły z lotu nurkowego. Czin zamrugał, żeby lepiej widzieć. Spod brzucha każdej maszyny oderwały się dwa duże ciemne cylindry. Spadły między drzewa, prosto na pozycje trzeciego batalionu. W niebo strzeliły gigantyczne słupy ognia. Straszliwy żar płomieni czuć było nawet z odległości dwustu metrów. Czinowi oczy zaszły łzami. Zacisnął powieki. Huk eksplozji stawał się coraz dotkliwszy. Ziemia bez przerwy dygotała od wstrząsów. W nozdrza uderzyła go ostra woń płonącej ropy.
Głośne trzaski szalejącego ognia sprawiły, że znów spojrzał w tamtym kierunku. W kotlince zapanowała nagle cisza, rozcinana tylko pojedynczymi wystrzałami od strony amerykańskich umocnień. Nad przeciwległym zboczem wisiała olbrzymia chmura czarnego dymu. Całe osmalone wzniesienie wyglądało jak zrównane gigantycznym walcem. W wielu miejscach płonął jeszcze ogień podsycany żywicznym drewnem świerków. Z szerokiego pasa tajgi zostały tylko okopcone kikuty połamanych pni. Wciągu paru sekund żar musiał tam strawić wszystko do gołej ziemi.
Lekki wiatr zaczął rozwiewać gęsty dym, ale Czin wciąż czuł w ustach odrażający smak ropy. Z wysiłkiem odwrócił głowę. Dostrzegł kilku żołnierzy siedzących pod wyszczerbionym murkiem, wokół nich walały się polne kamienie.
Wykonaliśmy zadanie, pomyślał Czin i oparł czoło na ośnieżonej ziemi. Wykonaliśmy...
Kiedy odzyskał przytomność, było już ciemno. Padał gęsty śnieg. Panowała cisza. Powietrze było czyste. Przeżył! Widocznie Amerykanie nie wyszli z okopów, żeby dobijać rannych. Nadstawił ucha. Było tak cicho, jakby w ogóle się wycofali. Obmacał się szybko, ale nigdzie go nie bolało. W mroku odszukał swój pistolet i ociężale dźwignął się na kolana. Mimo chłodu poczuł, że po szyi ściekają mu grube krople potu. Obrońcy mogli go zauważyć. Mieli specjalne lornetki pozwalające widzieć w ciemności.