Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Doświadczeni w bojach, pomyślała dziewczyna. Jednakże byli uzbrojeni tylko w miecze. Nie zauważyła ani broni parnej, ani łuków. Uśmiechnęła się złowrogo, szeleszcząc gałęziami rosnących rzędem krzaków. Niech uwierzą, że ktoś obserwujący przestraszył się i ucieka. Zareagowali jak drapieżnik na uciekającą zdobycz. Pchnęli konie do przodu, zamierzając odciąć intruzowi drogę. Eleeri nie pobiegła jednak dalej. Po paru susach zawróciła i skręciła w bok. Jeźdźcy wpadli w gąszcz krzewów o kilka metrów od niej. Łuk dziewczyny raz i drugi zaśpiewał cicho pieśń śmierci i obaj mężczyźni z wrzaskiem runęli z koni. Pierwszy spadł i leżał nieruchomo, drugi zaś miotał się, próbując wstać, lecz mu się to nie udało. Otrzymał ciężką, choć nie śmiertelną ranę.
Eleeri rzuciła się ku niemu z nożem w dłoni. Musiała wszakże cofnąć się w krzaki, gdy nagle pojawiła się poprzednia ofiara napastników. Ranny skoczył z krzykiem, zamachnął się mieczem i ocalały bandyta znieruchomiał. Mężczyzna rozejrzał się wokoło. Kiedy Eleeri ujrzała wyraźnie jego twarz, z trudem zdławiła okrzyk zaskoczenia. Był bardzo podobny do Wędrującego–w–Dal. Równie stary, pomarszczony, z takimi samymi szarymi oczami, a jego siwe włosy musiały niegdyś być czarne. Zmrużyła oczy, gdy zachwiał się i miecz wypadł mu z trzęsących się rąk.
Osunął się na ziemię, zanim zdążyła wykonać jakikolwiek ruch. No, cóż, nic mu się nie stanie, jeśli poleży tych kilka minut. Trzeba schwytać konie, bo zbytnio się oddalą. Zrzuciła plecak i pobiegła, by przeciąć im drogę. Wskoczyła na najbliższego wierzchowca i pchnęła go w stronę pozostałych. Rozpromieniła się na widok zdobyczy: trzy konie i cały ekwipunek, juki, śpiwory, pękate podróżne sakwy, broń, może nawet prowiant. Skierowała się w stronę rannego wojownika.
Zeskoczywszy szybko z siodła, przyjrzała się leżącemu mężczyźnie. Prawdopodobnie stracił przytomność z upływu krwi. Jego rany nie były niebezpieczne. Uniosła mu głowę i rozdarła koszulę, pod którą rysowały się potężne niegdyś muskuły. Howgh! Ten starzec był niegdyś wojownikiem. Nie, poprawiła się, przypomniawszy sobie scenę walki. Wciąż jest wojownikiem. Pomimo zaawansowanego wieku sprawił się lepiej, niż bandyci mogli się spodziewać. Mimo ich liczebnej przewagi, zabił jednego, zanim go pokonali. Pokiwała głową. Ekwipunek i koń zabitego rozbójnika należy do zwycięzcy.
Takie jest prawo wojny. Ona zdobyła dwa razy tyle i nie potrzeba jej więcej.
Opuściła wzrok, zastanawiając się, jak przetransportować rannego do schronienia. Może na ciągniętych przez konia indiańskich noszach? Sporządziła je szybko z długich gałęzi i już wkrótce starzec znalazł się przed zburzoną po części zagrodą. Eleeri odwiązała nosze i wytężając wszystkie siły przeciągnęła je przez drzwi. Odpoczęła lalka minut, a potem szybko przeszukała sakwy bandytów. Wyjęła koc i owinęła nim starca. Koc był brudny i prawdopodobnie roił się od robactwa. Zapewni jednak rannemu odrobinę ciepła, które było ważniejsze od kilku pcheł i smrodu.
Rany nieznajomego przestały krwawić; Przemyła je wodą zagrzaną nad niewielkim ogniem, który rozpaliła, posypała sproszkowanym antybiotykiem. Ż tego, co słyszała, członkowie prymitywnych społeczności najczęściej umierali od zakażenia. Poszukała prowiantu w jukach. Suszone mięso o wstrętnym smaku, spleśniały ser i zastała woda. Na Boga, gdyby osobiście nie zabiła zbójów, zrobiłby to ich własny prowiant. Oskrobała ser z pleśni i ugotowała bulion ze swoich zapasów. Później nakarmiła półprzytomnego podopiecznego. Osunął się na posłanie, gdy podała mu ostatnią łyżeczkę, i spał już mocno, gdy wstawała. Trzeba było zająć się zdobycznymi końmi. Następnie póki jeszcze jasno, zbadać otoczenie. Odprężyła się, chodząc wokół zwierząt, głaszcząc je i przemawiając do nich. Łzy napłynęły jej do oczu. Kiedyś zastanawiała się, co to znaczy zabić człowieka; teraz wiedziała. Czuła się… Przystanęła, by przeanalizować swoje odczucia. Nie zabiła, żeby przeżyć. Mogła była odejść i pozwolić starcowi umrzeć. Zamiast tego wybrała walkę.
Nie czuła się winna — napastnicy byli mordercami, torturowali i dręczyli mężczyznę, który mógłby być ich dziadkiem. Czemu wiec płacze? Postąpiła słusznie, nie doświadczała zatem wyrzutów sumienia z powodu swego czynu. Uznała, że są to łzy ulgi. Od wielu tygodni żyła w wielkim napięciu i tak objawiła się ulga; teraz może się bezpiecznie odprężyć i znowu stać tylko młodą dziewczyną, która nie ukończyła jeszcze szesnastu lat. Pomyślała, że w obecnej sytuacji płacz nie jest oznaką słabości. Przynajmniej tak długo, póki nikt tego nie widzi, ani o tym nie wie.
Wytarła oczy. Konie jako tako oporządzone, można wracać do rannego. Ten dom różnił się od innych widzianych w tym świecie. Przede wszystkim był zupełnie pusty. Nie znalazła w nim butwiejących gobelinów i odzieży w skrzyniach — ani ludzkich kości. Możliwe że mieszkańcy zdołali uciec przed napadem, zabudowania bowiem były oddalone od innych, jakby zagubione wśród wzgórz. Znalazła chyba miejsce, w którym przedtem sypiał nieznajomy starzec. Jedyny pokój na górze z nie tkniętym dachem wydawał się zamieszkany, i to od dłuższego czasu. Wyszła na dwór i przyjrzała się rosnącym pod ścianą krzewom. Znalezione naczynie napełniła jagodami. Spróbowała — kwaśne, lecz smaczne i soczyste. Zjadła całą garść jagód, odkładając resztę na później. Narzuciła jeszcze kilka koców na śpiącego przy ogniu starca. Dotknęła jego czoła. Nie miał gorączki. To dobrze. Dołożyła drew do ognia i na środku umieściła duże polano, by paliło się powoli. Otoczyła je mniejszymi gałęziami, żeby zajęły się później, gdy polano już się wypali.