Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Trącił wystającą część strzały, z piersi nieżywego trana pociekło troszkę krwi.
– A Mulvakken i jego rzemieślnicy nieustannie wyrabiają nowe łuki i wiele tuzinów bełtów. Chociaż wciąż jeszcze na każdą wykończoną kuszę przypada czterech naszych wyćwiczonych ludzi. To nasza największa słabość.
– Czy zaatakują dziś jeszcze raz? – zapytał z ciekawością Ethan.
Hunnar rzucił okiem na słońce.
– Nie, przyjacielu Ethanie, nie sądzę. Horda – wyjaśniał z przyjemnością – nie nawykła do odwrotów. Zajmie to jej przywódcom trochę czasu, zanim połapią się, co się stało. Jest to dla nich zupełnie obce doznanie. Po raz pierwszy będą musieli zastanowić się nad prawdziwą strategią. Nie potrafię zgadnąć, co to może być, poza tym że nie będzie to następny atak frontalny! – Uśmiechnął się okrutnie. – Ten lód jest chory od ich ciał.
– No to cieszę się, że będziemy mogli trochę odpocząć – powiedział Ethan – bo jestem kompletnie i całkowicie wykończony. Zmordowany. Zmęczony.
Tam, gdzie się opierał, pod prawą ręką, czuł kałużę lodowatej wody. Podniósł rękę, poklepał się delikatnie pod oczami i otarł twarz wierzchem rękawicy, zanim woda zdąży... zaraz, zaraz. Lodowata woda? W tej temperaturze?
Popatrzył w dół. Jego ręka spoczywała w szerokiej kałuży intensywnie czerwonej krwi, która właśnie zaczynała krzepnąć i gęstnieć w mroźnym powietrzu. Rękawica i rękaw kurtki były przesiąknięte do połowy przedramienia. Wyglądały jak jakieś szmaty z rzeźni.
– Diabli nadali! Teraz będę musiał sobie poszukać ognia, żeby to wytopić.
Po czym zemdlał i upadł jak długi.
ROZDZIAŁ IX
Następny ranek wstał jasny, śliczny... i wietrzny. Było tak pięknie, że niemal niewyobrażalna stawała się groza dnia poprzedniego. Wcale jednak nie trzeba jej było jakoś specjalnie przywoływać na myśl, wystarczyło rzucić okiem za mury portu. We wszystkich kierunkach lód usiany był na przestrzeni setek metrów maleńkimi kępkami futra i szeroko rozlanymi, zamarzniętymi sadzawkami ciemnej czerwieni.
Wojownikom tego świata, myślał Ethan, los oszczędził przynajmniej jednej z wielkich okropności wojny. Ponieważ wszystkie starcia odbywały się na nieustannym, ostrym mrozie, nie będzie ich prześladował smród rozkładających się ciał.
– Jak się czujesz, mój chłopcze? – zapytał September. – Tak wczoraj padłeś, że aż się przez chwilę o ciebie martwiłem.
– Przykro mi, że się martwiłeś – odparł Ethan.
– Nie ma za co przepraszać... – zaczął ostrożnie September, ale Ethan go powstrzymał.
– Nie, ja już wcześniej widziałem, jak giną ludzie, a to przecież nie są ludzie, ani nawet thranxowie. Byłem pewien, że dużo już widziałem, że dużo zniosę, ale to... – Gestem wskazał upiorny śmietnik na lodzie przed nimi.
September położył mu na ramieniu wielką dłoń.
– W tym naszym wszechświecie, mój młody przyjacielu, zazwyczaj najbardziej szokują nas znane widoki. Zawsze spodziewamy się czegoś nieznanego.
Dołączył do nich Hunnar, ale nie odrywał wzroku od lodu. Prawdę powiedziawszy w lód wpatrywała się większość zbrojnych rozstawionych na murach.
– Co oni dziś wymyślą? – zapytał Ethan, uświadamiając sobie, że chyba coś mu umknęło.
– Nie słyszysz? – odparł rycerz.
– Czego?
– Słychać to już od kilku minut. Słuchaj.
Ethan czekał natężając słuch, żeby uchwycić jakiś odgłos dochodzący gdzieś z daleka, z lodu. Jak zwykle słyszał tylko ten wieczysty, piekielny wiatr. A potem jakby coś jeszcze.
– Słyszę – warknął September. – Brzmi to jak jakiś śpiew.
– Tak – zgodził się Hunnar. – Śpiew... Aa. – Pokazał łapą. – Tam.
Z daleka, po zestalonym morzu, sunął w ich stronę jakiś przedmiot o naprawdę monstrualnych rozmiarach. Cztery długie szeregi wojowników-koczowników zaprzęgły się do czterech grubych lin uprzędzionych z pika-piny. Teraz Ethan rozróżniał już poszczególne słowa. Śpiewom towarzyszyło gardłowe bębnienie mniejszej wersji wielkiego Margyudana.
– Eej, uff... eej, uff! – Raz po raz intonowali mozolący się barbarzyńcy. – Haryen abet eej, uff... hoo, hoo, uff!...
Chwiali się w rytm pieśni, ciągnęli wpierw na lewo, potem w prawo, w lewo, znów w prawo. Kiedy podeszli jeszcze o jakieś dziesięć metrów bliżej, przeznaczenie maszyny, którą wlokli za sobą, stało się oczywiste nawet dla niewprawnego oka Etha-na. Hunnar powiedział cicho:
– To największa moydra... katapulta... jaką kiedykolwiek widziałem.
I maszyna, i śpiewy zatrzymały się w kilka minut później. Długie szeregi wojowników pozwijały zielone liny. Zespół ruchliwych koczowników rozpoczął pracę u podstawy wielkiej machiny wojennej.
– Zarzucają lodowe kotwice – powiedział September wpatrując się w dal – i blokują płozy. I nic dziwnego. Ta maszyna przy strzelaniu musi niesamowicie szarpać.
Śpiewy znowu się zaczęły, tym razem trochę cichsze. Ethan widział jak olbrzymie, gigantyczne ramię stopniowo opada w kierunku podstawy. Z tej odległości trudno było zorientować się w proporcjach, ale belka poprzeczna katapulty była wielokrotnie większa niż człowiek. Potem jakby nic się nie działo.
– Co oni teraz robią? – zapytał niespokojnie Ethan.