Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Na jednym kontynencie mieszkają
humanoidzi znajdujący się mniej więcej na poziomie starożytnych Greków, przynajm-
niej pod względem techniki, na dwóch pozostałych mamy Neolit. Czwarty kontynent
nie jest zamieszkały. Moglibyśmy go skolonizować.
Na chwilę zapadła cisza.
Churchill doceniał zalety propozycji Lina, ale widział też jej wady, z których najwięk-
szą był brak jakichkolwiek możliwości realizacji. Po pierwsze: musieliby się uwolnić. Po
drugie: zdobyć Terrę, chronioną tak ściśle, że kiedy rozmawiali po zwolnieniu z aresztu
w Waszyngtonie, odrzucili ten pomysł.
106
107
— Nawet jeśli uda się nam zdobyć Terrę, a sprawa jest co najmniej wątpliwa — powiedział — musimy jeszcze dotrzeć na Marsa. To największy problem; co się stanie, je-
śli nie zdobędziemy tam paliwa?
— Przywarujemy i wyprodukujemy aparaturę — odpowiedział Al-Masyuni.
— Dobrze, załóżmy, że Mars da nam to, czego chcemy i że dolecimy do Vegi. Musi-
my mieć kobiety. Inaczej ta sprawa od początku jest bez sensu. Powiedzmy, że zabiorę
Robin nie pytając jej o zdanie. A co wy? Porwiecie DeCeanki?
— Jak już wyjdą z hibernatorów na Vedze, nie będą miały nic do gadania — zauwa-
żył Steinborg.
— Przemoc, porwanie, gwałt — stwierdził Churchill. — Jakie to wspaniałe cegiełki
na budowę nowego wspaniałego świata!
— Widzisz jakiś inny sposób? wtrącił się Wang.
— Nie zapominaj o Sabinkach — dodał Steinborg.
Churchill nie odpowiedział, lecz po chwili wysunął kolejne zastrzeżenie.
— Jest nas tak niewielu, że wkrótce wszyscy skrzyżują się ze wszystkimi. Przecież nie
chcemy stworzyć rasy idiotów!
— Porwiemy nie tylko kobiety, ale i dzieci.
Churchill zdrętwiał. Nie było sposobu na uniknięcie gwałtu. Jak w całej historii ludz-
kości.
— Jeśli zabierzemy dzieci, nie umiejące jeszcze mówić — a więc nie pamiętające Zie-
mi, musimy mieć więcej kobiet, żeby się nimi zajęły. I tu powstaje kolejny problem. Po-
ligamia. Nie wiem jak inne dziewczyny, ale Robin z pewnością zaprotestuje.
— Wyjaśnij jej; że to tylko tymczasowe rozwiązanie — zaproponował Yastzhembski.
— Zresztą, możesz być w końcu wyjątkiem; monogamistą między poligamistami. A my
będziemy się dobrze bawić. Proponuję, żebyśmy najechali jakąś wioskę Pantelfian. Z te-
go, co mi powiedziano wiem, że ich kobiety są przyzwyczajone do poligamii. Z pewno-
ścią nie będą miały nic przeciw mężom, którzy się o nie troszczą; zwłaszcza po tych tak
zwanych mężczyznach, z którymi są teraz.
— W porządku — ustąpił Churchill. — Zgoda. Ale jeszcze coś mnie martwi.
— Co?
— Jak się stąd wydostać.
Zapadła ponura cisza.
W końcu odezwał się Yastzhembski.
— Może Whitrow wykupiłby nas wszystkich?
— Nie. I tak trudno mu będzie wykupić mnie i Robin. To cwani goście.
— Cóż, ty się w końcu wydostaniesz. My, nie — stwierdził Steinborg.
W odpowiedzi Churchill wstał i zaczął hałasować łańcuchami, wrzeszcząc, że chce
się widzieć z kapitanem.
106
107
— Co robisz? — zaniepokoiła się Robin. Z dotychczasowej rozmowy zrozumiała tyl-ko kilka słów, nie znała przecież amerykańskiego z XXI wieku.
— Zamierzam zaproponować kapitanowi coś w rodzaju układu — odparł Chur-
chill po deceańsku. — Chyba mamy szansę się uwolnić. Ale wszystko zależy od tego, jak
pięknie ja będę mówił i jak chętnie on będzie mnie słuchał.
Jeden z marynarzy wsadził łeb do ładowni i wrzasnął: — O co chodzi, do stu tysię-
cy diabłów!
— Powiedz kapitanowi, że mam sposób, żeby zarobił tysiąc razy więcej, niż się spo-
dziewa. I został wielkim bohaterem.
Marynarz znikł. W chwilę później dwóch członków załogi zeszło do ładowni i roz-
kuło Churchilla.
— Do widzenia — pożegnał przyjaciół. — Ale nie liczcie na to, że się szybko zoba-
czymy.
Nawet nie wiedział, jak prawdziwe okażą się te słowa.
Minął dzień, a on nie wracał. Robin była bliska histerii; myślała, że kapitan rozzłościł
się i zabił jej męża. Kosmonauci próbowali ją uspokoić tłumacząc, że tacy dobrzy kup-
cy jak Karelianie nigdy nie pozbawiliby się nadziei na duży zarobek, w głębi duszy jed-
nak sami byli niespokojni. Nawet niechcący Churchill mógł przecież obrazić kapitana
i w ten sposób zmusić go do ratowania twarzy poprzez zabójstwo. Mógł też zginąć pod-
czas próby ucieczki.
Nadeszła noc. Niektórzy usnęli. Robin drzemała, mrucząc modlitwy do Wielkiej Bia-
łej Matki.
Luk otworzył się dopiero nad ranem i Churchill w towarzystwie dwóch marynarzy
wtoczył się do ładowni. Potykał się, słaniał, a raz nawet czknął głośno. Dopiero gdy go
przykuto, przyjaciele zrozumieli o co chodzi. Jego oddech śmierdział piwem, słowa wy-
dobywały się z ust bełkotliwe i niewyraźne.
— Chlałem jak smok. Cały dzień i całą noc. Przegadałem Kirsti, ale chyba on mnie
przepił. Dowiedziałem się sporo o tych Finach. Spustoszenie właściwie ich oszczędziło,
a później rozlali się po Europie jak Wikingowie. Zmieszali się z ocalałymi Skandynawa-
mi, Niemcami i Bałtami. Zajmują teraz północno-zachodnią Rosję, wschodnią Anglię,
prawie całą północną Francję, Islandię, Grenlandię, Nową Szkocję, Labrador, Północną
Karolinę i Bóg jeden wie co jeszcze, bo wysłali ekspedycje do Indii i Chin...
— Bardzo ciekawe, ale może opowiesz o nich innym razem — wtrącił się Steinborg.
— Co z kapitanem? Załatwiłeś sprawę?
— Cwany z niego facet i cholernie podejrzliwy. Napracowałem się, żeby go przeko-
nać i...
— O co chodzi? — zniecierpliwiła się Robin.
Churchill uspokoił ją po deceańsku; powiedział, że wkrótce ich wszystkich wypusz-
108