Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.FILOZOFIA OBRONĄ WIARY7 W końcu do dyscyplin filozoficznych należy także to, by strzegły one sumiennie prawd przekazanych do wierzenia z natchnienia bożego i... totalna komunikacja - odbir wzrokowo-suchowy przekazywanych treci, wzrokowa percepcja pisma, metoda kombinowana i wszystkiepoprzednie metody...Wewnątrz SDelegate metoda identyfikowana przez przekazany parametr jest określana jako Write, a po wyświetleniu prostego komuni-katu CallDelegate wywołuje...124W drodze na wojnydni drogi od Adrianopola, jeszcze jedno poselstwo powitao Piotra, przekazujc mu pene askawoci sowa cesarza...Otwarcie miało nastąpić o szesnastej, a więc oczekiwano, że wszystkie punkty, od pod- rzędnego baru przekąskowego po najbardziej wymyślną karuzelę,...(uczeni zlego prowadzenia) interferonu, a nast´pnie przekazali za-ma (lub wi´kszà liczbà) oddzia∏u- danie firmie biotechnologicznej, aby ko-jàcych...przebudzili się w łonach matek, mając w pamięci całą wiedzę przekazaną im przez przodków...przekazujączasemufonauci(pełnipychyi samozadufania oraz manii wielkości) uprowadzonym, z poskładania dośćtrudnych i Ŝmudnych...uwagi, mogę też przekazać im odpowiednie artykuły...Milamber obiecał, że przekaże wiadomość...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.

Nadzorca skinął głową. Powiedział, że muszą zbudować sza­lunek, żeby podeprzeć strop, ale najpierw trzeba odgarnąć gła­zy.
- Spieszcie się, zanim ten strop runie!
Ledwie to Will przetłumaczył, a już jeńcy żwawo usunęli głazy i zaczęli obudowywać obwisły strop. Było tak gorąco, że pozostali w samych majtkach. Do lunchu pierwsze stemple obudowy stanęły tam, gdzie powinny i niebezpieczeństwo zawału zażegnano. Gdy jeńcy jedli, nadzorca opowiadał Willowi o swojej rodzinie. Miał pięcioro dzieci i z trudem zarabiał na ich utrzymanie. Dobrze jest pracować dla Mitsui, dodał, ponieważ płacą premie. Po lunchu Will przestał pracować fizycznie, zajął się dozorowaniem pracy innych. Zirytował tym nadzorcę i wcale go nie udobruchał informacją, że jest oficerem.
- Czy chciałbyś, żeby Amerykanie kazali pracować oficerowi japońskiemu?
- Żaden oficer japoński się nie poddaje - odparł nadzorca, ale już do tematu nie wracał.
Prace przy obudowie zajęły całą, trwającą dziesięć godzin szychtę. Wracali za nadzorcą utrudzeni, w górę sztolni, mnąc w dłoniach zawilgocone łachy. Oddali na powierzchni kaski, lampy, narzędzia i poszli za nadzorcą do kopalnianej łaźni. Czekały na nich wielkie kadzie z ciepłą wodą głębokości pięciu stóp. Will zanurzył się w nią, moczył ciało kilka minut, by po chwili stwierdzić, że staje się coraz zimniejsza i brudniejsza. Wytarł ciało ręcznikiem wielkości ścierki; musiał go wielekroć wyżymać, po czym się ubrał.
Podczas kolacji powiedziano im, że karty pocztowe do domów mogą wysyłać raz na trzy miesiące. Nie wolno pisać więcej niż trzydzieści pięć słów. Nie wolno wspominać o obozie ani o jego położeniu, ani o warunkach pracy, ani o sposobie ich traktowania. Nie wolno pisać o chorobach i dolegliwościach, o przebiegu wojny, o potrzebach w zakresie wyżywienia i ubrania, ani o kwestiach finansowych. Dowiedzieli się także, że podstawowa wypłata dla oficerów wynosi czterdzieści jenów miesięcznie, podoficerów dzie­sięć jenów, szeregowych cztery jeny. Próbowali potem odszukać Popova, ale go w baraku nie zastali. Ktoś podsunął domysł, że został zabrany do szpitala.
Następny tydzień Will spędził w kopalni, nadzorując wydobycie węgla. Warunki pracy były podłe, pod koniec dnia ludzie ledwie powłóczyli nogami. Początkowo praca w ciepłej kopalni sprawiała przyjemność, wkrótce jednak jeńcy dorobili się siniaków i obrażeń, a słony pot palił skórę, piekł w oczy, a nawet parzył genitalia. Drapali się beznadziejnie. Jedynym ich pocieszycielem był Inouye, który starał się w miarę sił ułatwiać im życie, często się za nimi wstawiał, choć to poważnie zagrażało jego stanowisku.
Lekarz zdradził Willowi, że Popov został umieszczony na oddziale specjalnym.
- To zwykła chałupa, bez ogrzewania, bez niczego - powiedział. - Nazywamy ją Domem Śmierci.
Bliss uznał, że trzeba i można go stamtąd wyrwać z powrotem do zwykłego szpitala.
- Cud będzie, jeżeli przetrwa do rana - dodał lekarz.
- A jeśli przetrwa, postarasz się go zabrać do szpitala? - spytał Will.
- Nikt z Domu Śmierci nigdy nie wyszedł żywy. Wymienili spojrzenia. - Damy ci pięćdziesiąt jenów – obiecał Will.
- I po dziesięć za każdy dzień jego pobytu w szpitalu - podbił stawkę Bliss.
Lekarz wahał się jeszcze. Bliss podał mu cztery papierosy. Tamten wsunął je do kieszeni.
- A jeśli do rana umrze?
- Mimo to damy ci te pięćdziesiąt jenów.
Tuż przed północą Will, zabrawszy dwa koce, manierkę wypeł­nioną gorącą wodą i pudełko ryżu z rybą wyczołgał się z baraku. Było przeraźliwie zimno. Jasny zimowy księżyc oświetlał ogrodzo­ny dziedziniec, szczęśliwie teraz pusty. Ostrożnie otworzył drzwi baraku. Dostrzegł w księżycowej poświacie trzy lub cztery nieru­chome kształty.
- Popov! - szepnął.
Cisza. Podszedł do pierwszej postaci, dotknął jej twarzy. Była zimna jak kamień. Trup. Podszedł do następnej i usłyszał świsz­czący oddech.
- Popov! - potrząsnął człowiekiem. Człowiek jęknął. Był obcy.
- Popov!
Z końca baraku dobiegł słaby głos:
- Tutaj.
Will był już przy nim. - Chcemy cię stąd wyrwać.
- Zapomnieliście o mnie - żalił się Popov. Szczękał zębami. Will położył mu na piersi ciepłą manierkę i nakrył go dwoma kocami.
- Nie pozwalają nam wchodzić do szpitala. - Podał Popovowi kilka łyżeczek ryżu pachnącego rybą. - Rano medyk zabierze cię stąd do lazaretu.
- Dz-dzięki, chłopcy. Bałem się, żeście o mnie wszyscy zapom­nieli.
- Trzymaj się do rana. Dasz radę. - Zdjął kurtkę i ubrał w nią, choć nie bez trudu, Popova. Potem znowu owinął go dwoma kocami.
Inouye-san dostrzegł po śniadaniu, że Will dygoce. I gdy Bliss zdradził, że oddał komuś kurtkę, tłumacz tak się wzruszył, że zdjął z pleców i podarował mu swój ciepły, wełniany sweter. Nalegał, żeby Will go przyjął.
- Mój płaszcz jest wystarczająco ciepły - powiedział, patrząc, jak Will wkłada ów wytarty, nędzny łach.
Tego wieczora jeńcy brytyjscy puścili w obieg najnowsze wieści. Jacyś sojusznicy przeszmuglowali do obozu radio, część po części. MacArthur zajął Manilę i rychło opanuje całe Filipiny. Co ważniejsze, naloty B-29 na Japonię nabierały na sile. Obiegały obóz długie opowieści o wyczynach superfortec i Will po raz pierwszy ujrzał uśmiechnięte twarze. Optymiści przewidywali koniec wojny w ciągu miesiąca. Pesymiści wyrażali obawy, że strażnicy zemszczą się za naloty właśnie na nich, i ci mieli rację. Najdrobniejsze naruszenie przepisów narażało na bicie styliskiem kilofa, żelazną rurą lub deską. Niekiedy strażnicy kazali trwać godzinę w pozycji horyzontalnej, człowiekowi wspartemu tylko na czubkach palców nóg i dłoniach. Wyłamywali ramiona, wyrywali włosy. Kopali ludzi po nogach, po brzuchach, po plecach. Kiedy jeniec mdlał, cucili go, żeby bić dalej.
Dwaj byli najpodlejsi - „Wiluś Dzieciak" i „Jednoręki Ban­dyta". Ten drugi miał ramię ucięte w łokciu. Mały, i tym zacieklejszy, uwielbiał karać ludzi krótką pałą. Znał kilka angiels­kich słów i zawsze, pobiwszy jeńca, zwykł był perorować: