Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Kiedyś, szukając okrutnego mordercy Henry’ego
Kwo, wchodził do chińskiej restauracji i miał takie samo uczucie niechęci, straszliwej
niechęci - jakby małe dziecko uchwyciło go za kostki, a on za każdym krokiem strząsałby je
na podłogę. Jedyna różnica polegała na tym, że szukając Henry’ego Kwo mógł w każdej
chwili wyciągnąć swoją trzydziestkę ósemkę i skoczyć do wyjścia. U Wilberta Frasera nie
mógł sobie na to pozwolić.
Drzwi frontowe otworzyły się, zanim do nich dotarli. Korytarz oświetlał wysoko
zawieszony szklany kinkiet, tak że z Wilberta Frasera Larry widział tylko jego kontur. Udało
mu się jednak dopatrzyć zaczesanych do tyłu siwych włosów, luźnego swetra i okularów z
grubymi szkłami.
- Pani Foggia, jak to miło znów panią widzieć! - zawodził podając dłoń. Larry
dostrzegł błysk sygnetów z brylantami. - A kogóż ma pani dziś ze sobą? To chyba nie pani
syn? Nie wierzę!
Larry ścisnął dłoń Wilberta. Czuł, jakby złapał ciepły, śliski pęczek rozgotowanych
szparagów.
- Jestem Larry, bardzo mi miło. Moja matka ma tyle lat, na ile wygląda, to ja jestem
trochę, hm, dojrzały jak na swój wiek.
- Witam, proszę pana do środka. Mglisto dzisiaj, a mój bronchit, sami wiecie. Jak raz
zacznę charczeć, nie przechodzi tygodniami.
- Ilu gości dziś się pan spodziewa? - zapytała Eleonora, gdy ruszyli wąskim
korytarzem. - Ma przyjść pani Sheraton Jardiner, prawda?
- Chciała, ale musiała, biedactwo, odwołać - powiedział Wilbert wskazując drogę do
wysokiej, obszernej poczekalni. - Pan Jardiner miał wypadek w górach. Pojechał tam z
sekretarką zamiast z nią.
- Ale z pana plotkarz, Wilbercie - powiedziała Eleonora, ale jasne było, że wyrazem
twarzy adoruje plotkarza. I to w sposób, w jaki adoruje kobieta, która wszystko ma już za
sobą, jej mąż nie żyje, a majątek podupadł. Kiedyś były wspaniałe czasy dla Foggiów, nie
mówiąc już o Ghirardellich albo rodzinie Domenica.
Cała poczekalnia udekorowana była na brązowo. Brązowe aksamitne fotele, brązowe
tapety z motywami roślinnymi, brązowe obrazy, kilimy, dywany. Kiedyś to wszystko było
piękne, ale żeby takie pozostało, trzeba było pieniędzy, a tak: aksamit się sfilcował, a dywany
pozamieniały w wycieraczki. Dokoła unosił się lawendowy zapach odświeżacza do wnętrz.
Przyszło już pięcioro ludzi. W dwojgu Larry natychmiast rozpoznał przyjaciół matki.
Łysiejącego sześćdziesięciolatka w okularach cierpiącego na chroniczną anginę. Był to
Bembridge „Bembo” Caldwell, który kiedyś pracował jako menedżer hotelu „Mark Hopkins”.
Także wysoką kobietę po czterdziestce z angielskim akcentem, roztrzepanymi
włosami i dzikością w oku. Nazywała się Samantha Bacon. Ze względu na karierę filmową
przeprowadziła się z Londynu do Hollywood, z Hollywood donikąd, a znikąd do San
Francisco. Tu starszy mężczyzna z niemal nieuleczalnym bzikiem na punkcie jej pierwszego
filmu odzwyczaił ją od wódki, papierosów i środków uspokajających.
Larry ściskał ręce i próbował się uśmiechać. Z wielu powodów czuł się poirytowany i
rozzłoszczony, dłonie zaczynały go świerzbić, jakby całe popołudnie przycinał bluszcz. Dom
wydawał się szczelnie zamknięty. Mimo że dwa okna w salonie były otwarte, nie czuć było
żadnego przewiewu, żadnego napływu powietrza. Pozbawione koloru ciężkie zasłony w
kwiatki i ptaszki wisiały bez ruchu. Jednak Larry słyszał odgłosy ulicy.
- Larry, jak ty wyrosłeś - powiedziała Samantha. Miała na sobie czerwoną sukienkę z
falbankami przy ramiączkach, która gryzła się z włosami. Oczy gryzły się ze wszystkim.
Larry pocałował ją w policzek.
- Jak leci, Sammy?
- Znasz kogoś z drogówki? - zapytała.
Uśmiechnął się.
- Dużo masz mandatów?
- Z tysiąc. Nawet nie proszę o darowanie, tylko o czas, żebym zdążyła zapłacić.
Larry położył dłoń na jej bladym, piegowatym ramieniu. Niektórych kobiet lubił
dotykać, innych nie. Samantha zawsze była chłodna, jakby jej ciało właśnie zostało
wyłowione z zatoki.
- Możesz mnie przedstawić? - poprosił.
- Ach tak, oczywiście. To John Forth, jest architektem. - Larry potrząsnął dłonią
trzydziestoparolatka z małymi oczkami, bez podbródka i z charakterystycznym nosem. - John