Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Punktualnie o ósmej cała załoga trzeciej baterii była gruntownie obudzona.
O godzinie ósmej dziesięć, spędziwszy jakieś dziewięć minut w toalecie, rozpoczął swoją drugą rundę.
Znowu kontrolował izbę za izbą, aby się przekonać, że wszyscy wstali, że każdy z obudzonych stara się zasłać swe łóżko, poddać swe ciało dokładnemu wyszorowaniu, przezwyciężyć bezwład minionej nocy.
Z każdej izby zażądał po jednym żołnierzu do czyszczenia rejonu; z własnego działonu odkomenderował do tego zajęcia aż dwóch, i to nie pierwszych lepszych, lecz wymienionych przez niego po nazwisku: bombardiera Ascha i kanoniera Vierbeina. Niechętnie, ale w nienagannej postawie i bez słowa wyrzutu przyjął do wiadomości, że Asch ma przepustkę na niedzielę i nie wrócił do koszar, ponieważ ma w mieście rodzinę. - W takim razie zrobicie to sami, Vierbein - zadecydował.
Lindenberg lubił niedziele, pełnienie służby w te dni od samego rana sprawiało mu przyjemność. Nikt mu nie przeszkadzał, cały budynek baterii należał wyłącznie do niego. Miał swobodne pole działania, mógł rozsmakowywać się we wszystkich możliwościach, na jakie mu przepisy pozwalały.
Rozkraczywszy nogi stanął pośrodku korytarza, zagwizdał i zawołał: - Dyżurni po kawę, zbiórka! Do czyszczenia rejonu, zbiórka! - Kanonier Vierbein miał zupełnie sam oczyścić dolną latrynę.
Lindenberg pracował dokładnie według planu, który sobie poprzedniego wieczora ułożył. Wyglądało to tak: dolny korytarz - jeden żołnierz do czyszczenia latryny, po jednym na pokój podoficera służbowego, umywalnią, natryski, dwóch do czyszczenia korytarza łącznie z myciem okien. Mniej więcej to samo na korytarzu środkowym i górnym. Ponadto porządki obejmowały schody, piwnice, strychy, podłogi, rejon zewnętrzny.
Kiedy służbę pełnił w niedzielę lub święto podoficer Lindenberg, pracowano zwykle mniej więcej do dziesiątej. Vierbein jednak nie był jeszcze gotów tuż przed jedenastą. Choć się bardzo starał, kapral nie wysilając się zbytnio znajdował wciąż miejsca, które nie odpowiadały stuprocentowo jego wymogom czystości.
Tymczasem okazało się, że jeden z żołnierzy zachorował. Trudno było przypuszczać, że symuluje, choć sprawa była podejrzana, gdyż chodziło o kanoniera, który tego dnia wieczorem miał pełnić służbę wartowniczą. Przed odesłaniem na izbę chorych, gdzie mu dano aspirynę, Lindenberg wziął go porządnie w obroty. Dopiero w późnych godzinach popołudniowych, po stwierdzeniu zapalenia wyrostka robaczkowego, przetransportowano go do szpitala.
Powstała konieczność uzupełnienia warty. Około dziesiątej kapral Lindenberg zadzwonił więc do starszego ogniomistrza Schulza. Ten, zmęczony różnymi wyczynami ubiegłej nocy - naprzód solidnie zbił żonę, potem ogarnęła go chęć pokazania jej, że nie zamierza zrezygnować z małżeńskich rozkoszy - otworzył drzwi ziewając na całe gardło.
- Proszę pozwolić zameldować sobie, panie szefie - wybębnił kapral Lindenberg zachowując nienaganną poprawność, jak zawsze w każdej sytuacji życiowej - że jeden wartownik odpadł. Potrzebujemy uzupełnienia.
Starszy ogniomistrz spojrzał na niego mętnym wzrokiem. Raz jeszcze ziewnął bez żenady, obserwując przy tym swego podoficera; Lindenberg stał nieruchomo z kamiennym wyrazem twarzy. - Weźcie więc kanoniera Vierbeina - powiedział Schulz.
- Tak jest, panie szefie! - zawołał kapral. - Kanonier Vierbein! - Nie dał poznać choćby zmrużeniem oka, jak bardzo nie zgadzał się z tą decyzją swego szefa.
Kanonier Vierbein przyjął rozkaz objęcia w niedzielę wieczorem służby wartowniczej z pewną ulgą. Był przygotowany na to, że spotka go kara; nie wiedział wprawdzie dokładnie za co, ale przeczuwał, że tak będzie. Pełnić wartę, powiedział sobie, to wcale nie najgorsze. Dwie godziny stać, dwie godziny siedzieć, dwie godziny spać, i to w ciągu całej doby. Regulamin służby wartowniczej był przejrzysty, jakieś wyjątkowe szykany niemal niemożliwe. Żaden chyba rodzaj służby nie był uregulowany tak korzystnie.
Szkoda tylko, że nie będzie mógł zobaczyć się z Ingrid. Umówił się z nią na godzinę siedemnastą. Ale o godzinie siedemnastej trzydzieści wartownicy mieli stawić się na zbiórkę przed koszarami baterii. Punktualnie o godzinie osiemnastej następowała zmiana warty. Postanowił, że następnego dnia poprosi Ascha o wytłumaczenie go przed siostrą. Służba jest służbą i nikt nic na to poradzić nie może. Był przekonany, że Ingrid to zrozumie.
Po południu spał trzy godziny na zapas. Około godziny szesnastej zaczął się przygotowywać do służby: wyszczotkował starannie mundur wartowniczy, wyczyścił pas, ładownicę, buty i karabin. Od godziny siedemnastej był gotowy do wymarszu.
Dowódcą warty był kapral Schwitzke, nazywany powszechnie Mamutem, ponieważ w pojmowaniu spraw służbowych robił wrażenie wyraźnie przedpotopowe: Schwitzke był uosobieniem spokoju. Nikt nie wiedział, dlaczego został kapralem, wszyscy byli przeświadczeni, że nigdy nie zostanie ogniomistrzem. Ulubione jego powiedzenie brzmiało: "Człowiek stary to nie pociąg pospieszny".