Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
..
Słynne powiedzenie: „Babciu, babciu, dlaczego masz takie duże zęby?” zostało zastąpione zdaniem: „Szefowo, jak ty dziś pięknie wyglądasz...”, określane jako „norkowanie...”
Ta bajka nie ma dobrego zakończenia, może kiedyś do lasu wróci Lew, a z nim prawdziwa telewizja...
Serdeczne pozdrowienia dla Pana Kazimierza Kutza!
Z myślą o filmie dokumentalnym z Chmielewską w roli głównej zaczęłam jeździć samochodem, prasować ubrania i sprzątać mieszkanie.
Tak jest zawsze na początku produkcji – wymyśleć oś fabularną, poukładać wątki, wybrać rozmówców – i ułożyć scenariusz.
Wiedziałam, że chcę wykorzystać jakiś motyw z jej książki. Najprościej by było kogoś zamordować, pomysł dobry, tylko realizacja napotykała pewne problemy.
Wreszcie wymyśliłam studnię, motyw poszukiwania, odkrywania jakieś strasznej tajemnicy, który łączył się również z wątkami rodzinnymi, co dawało pretekst do autobiograficznej opowieści.
Okropnie się z tego tłumaczę, bo się nasłuchałam przez te wszystkie lata, jak to ja, megiera, kazałam Joannie kopać studnię w filmie, a gwoli sprawiedliwości, kopały chłopy z pobliskiej budowy, za 10 złotych. Ona się chyba męczyła na nowo podczas każdego oglądania filmu...
JOANNA: Naprawdę, do tej pory nie wiem, po jaką cholerę ona mi kazała kopać tę studnię!
Napisałam więc szkic scenariusza... Wypadało zawiadomić przyszłą bohaterkę o moich planach...
Zdobyłam telefon do pisarki Joanny Chmielewskiej, wzięłam głęboki oddech i wykręciłam numer do Warszawy.
Przywitała mnie uprzejmie, aczkolwiek z rezerwą, gdy dowiedziała się, że jestem „pani z telewizji”.
– Chciałabym zrobić o pani film – wypaliłam.
Przez chwilę panowała cisza, a potem niski głos odpowiedział spokojnie:
– Dobrze, ale jak schudnę.
Zgłupiałam totalnie. Spodziewałam się pytań, wątpliwości, oporów. A tu taki kategoryczny warunek. I co ja mam zrobić? Wymyślić dietę – cud?
Przypomniał mi się „nieboszczyk” i zaproponowałam:
– No to trzy miesiące w piwnicy bez szydełka, zdjęcia będą we wrześniu.
Nikt normalny by tego nie zrozumiał, ale Chmielewska chwyciła w lot i głos jej się zdecydowanie ocieplił.
– Niech pani przyjedzie – powiedziała.
Nie będę teraz tłumaczyć tych słów, które mi wtedy wyskoczyły*, zainteresowanych odsyłam do książki „Całe zdanie nieboszczyka” i już.
Jechałam do Warszawy w towarzystwie moich ówczesnych szefów, bardzo życzliwych mojemu projektowi.
Ale pod koniec podróży kazali mi się uspokoić, twierdząc, że na razie Chmielewskiej mają dosyć. Byłam podobno okropnie monotematyczna, chaotycznie coś opowiadałam, miny mieli dość niepewne i nie wiedzieli, czy Lesio to przypadkiem nie Alicja i odwrotnie.
Wysiadłam z samochodu i w sklepie spożywczym nabyłam piwo, napój kultowy, jak się okazało.
Potem poznałam zawartość lodówki Joanny Chmielewskiej...
Posilić się u niej jest raczej trudno, sama zainteresowana twierdzi, że to z ciągłej manii odchudzania się. Jak nic nie ma, nie korci. Ja po cichu sobie myślę, że trochę z wrodzonej niechęci do prowadzenia gospodarstwa domowego. Jak te biedne dzieci wyżywiły się przy takiej matce? A chłopy, jak marzenie!
JOANNA: Czasem do jedzenia coś miewałam... Jak mi ktoś przyniósł po schodach...
Za to w lodówce zawsze jest zimne piwo. No, teraz to również pożywienie dla kotów, a jak ja przyjeżdżam, to także dla mojego psa.
Ostatnio, gdy się zapowiedziałam, Joanna obiecała, że będziemy piekły kiełbaski w kominku. Fajnie, uwielbiam.
Powiedziałam, że pozałatwiam służbowe sprawy i zrobimy ognisko w kominku. Cezar – mój pies – został z Joanną.
Pojechałam na spotkanie z producentem filmowym i wracałam okropnie głodna.
Joanna i pies przywitali mnie w progu, ogromnie zadowoleni z życia.
– Wiesz, porządna była ta kiełbasa, Cezar tak powiedział, miał rację, trochę spróbowałam – oświadczyła mi na wejściu.
Pełna najgorszych przeczuć popędziłam do lodówki. Tak, po kiełbasie pozostał tylko zapach.
– Musiałam mu dać jeść, żeby nie tęsknił – tłumaczyła Joanna.
Zostawili mi łaskawie udka z kurczaka.
No dobrze, wracam do mojej pierwszej wizyty u Joanny.
Wtedy mieszkała jeszcze przy ulicy Dolnej, na słynnym trzecim piętrze, gdzie wnieść coś, do jedzenia i nie tylko, nie było lekko, łatwo i przyjemnie. Zrozumiałam potem, skąd w niej taka nienawiść do schodów...
Zasiadłyśmy na kanapie, a ja rozglądałam się wręcz nachalnie. Niesamowite ilości sznurów bursztynu, osobiście zbieranych i czyszczonych, kompozycje z suchych kwiatów, masa książek i papierów, i słynna morda namalowana przez Lesia*.
Spożywałyśmy piwo, Joanna czytała scenariusz. Nie wiem, czy go przeczytała w całości, bo bez przerwy komentowała jakiś kawałek i rozmowa stawała się sagą rodzinno-towarzysko-literacką.
Chyba długo to trwało, bo moi zaniepokojeni szefowie grozili mi telefonicznie, że mnie ze sobą nie zabiorą, jeśli natychmiast nie wyjdę. A ja chętnie bym i została, bo nagadać się do syta było bardzo trudno.
Pamiętam, że spóźniona okropnie gnałam taksówką na Woronicza, a za mną drugą taksówką jechał mój płaszcz, którego zapomniałam, a litościwa Joanna wysłała go w ślad za mną. Na szczęście, bo to mój ukochany, pamiątkowy prochowiec po dziadku.
Miałam zgodę na film, na te kopane studnie, na wyjazd do Alicji do Danii, spotkania z przyjaciółmi i rodziną.
Oczywiście, Joanna doskonale sprawdziła moja kompetencję. Dokładnie, acz subtelnie wypytała mnie o znajomość jej książek. Ale nie dałam się zagiąć!
JOANNA: Była to jedna z przyczyn, dla których zaaprobowałam koszmarne pomysły Martusi. Jeśli już ktoś tak się umęczył, żeby nauczyć się moich książek na pamięć, coś mu się od życia należy! Poza tym zaprezentowała się jako ta, która czyta, a nie jak taka jedna, co przyszła na wywiad i zaczęła od pytania: „Co pani właściwie pisze?”
Oczywiście, moja ukochana książka to „Lesio”.
I pewnie nie muszę wyjaśniać, dlaczego. Natomiast przyznam się do swojego wielkiego marzenia. Powolutku piszę scenariusz filmowy z tej książki, wspominając o tym Joannie z dużą ostrożnością.