Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Przyciskając ręce do brzucha, szybko i cicho
podeszła do okna.
Skuter śnieżny. Widok tego błyszczącego, podobnego do zabawki pojazdu byłby
nawet śmieszny, gdyby nie stojący obok umundurowany policjant.
Gabe wyprostował się i odrzucił rozłupane szczapy. Zmęczył się już nieco tą pracą, ale
lubił rześkie ranne powietrze, zdrowy wysiłek i grę mięśni w rytm uderzeń siekiery. Lecz
nawet to nie mogło oderwać jego myśli od Laury. Nic nie mogło ich oderwać, choć praca
pozwalała mu spojrzeć na sytuację z pewnym dystansem.
Laura rozpaczliwie potrzebowała pomocy i on zamierzał jej pomóc. Jego znajomi
byliby zaskoczeni tą decyzją. Nigdy nie uchodził za człowieka, który lubi się angażować w
sprawy innych. Owszem, wiedzieli, ulegał emocjom, był wrażliwy, zdolny do współczucia,
świadczyły o tym chociażby jego obrazy, ale zawsze przede wszystkim skupiał się na swojej
sztuce. To Michael brał życie pełnymi garściami, gdy Gabe tylko je odwzorowywał na swoich
płótnach.
Teraz to przeszłość, pomyślał. Odrzucił siekierę i westchnął głęboko. Jego oddech
utworzył mglisty obłok na mroźnym powietrzu. Odejście Michaela pozostawiło głęboką
pustkę i wątpił, aby cokolwiek zdołało ją zapełnić.
Nagle usłyszał silnik. Rzucił okiem w stronę okna kuchennego i podszedł do
policjanta. Nie zastanawiał się, co ma robić, po prostu instynktownie chronił tę kobietę. To
było zupełnie naturalne.
- Jak leci? - Zaczerwieniony od mrozu policjant kiwnął głową, zgasił silnik i
wyciągnął rękę. - Scot Beecham.
- Gabe Bradley.
- Cholerna pogoda. Objeżdżamy okolicę, sprawdzając, czy ktoś nie potrzebuje
pomocy. Kilka samochodów utknęło w śniegu, a jakieś dwa kilometry stąd znaleźliśmy
czerwoną toyotę. Jest opuszczona, kierowca mógł zabłąkać się w zamieci i zginąć.
- To była moja żona - rzucił gładko Gabe. Laura, która słyszała wszystko zza okna,
otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. - Martwiła się i wyjechała po mnie do miasta. - Gabe
uśmiechnął się szeroko i wyciągnął papierosa. - No i stało się. Nie mogłem wyciągnąć wozu,
więc zostawiliśmy go i wróciliśmy do domu. Nawet nie sprawdziłem, czy jest bardzo
uszkodzony.
- Nie jest najgorzej, ale będziemy musieli holować auto do miasta. Mam nadzieję, że
żonie nic się nie stało? - Nagle w jego głosie zabrzmiały podejrzliwe tony. - Powiedział pan
żona, panie Bradley? W dowodzie rejestracyjnym było nazwisko Laura Malone.
- To nazwisko panieńskie...
W nieoczekiwanym impulsie Laura otworzyła drzwi i obaj mężczyźni spojrzeli na nią
zaskoczeni.
- Gabe, może pan porucznik napiłby się gorącej kawy?
- To kusząca propozycja, ale muszę jechać dalej.
- Policjant uśmiechnął się przyjaźnie. - Przykro mi z powodu pani auta.
- To moja wina. Nie wie pan, kiedy droga będzie przejezdna?
- Za dzień lub dwa. Ale pani lepiej niech się nigdzie nie wybiera, chyba że nadejdzie
pora porodu. A pan, panie Bradley, powinien rozważyć kupno krótkofalówki, są bardziej
niezawodne niż telefony. Kiedy macie termin?
- Za pięć tygodni.
- Nie ma jak dzieci - zaśmiał się porucznik. - Sam mam dwójkę. Ostatnie urodziło się
w Boże Narodzenie. Ledwie siadłem do stołu, a za chwilę musiałem jechać do szpitala. -
Uniósł rękę w geście pożegnania.
- Proszę na siebie uważać.
W milczeniu patrzyli, jak włączył silnik skutera i po chwili zniknął wśród drzew.
Wreszcie zostali sami.
Gabe westchnął i powoli wchodził po schodach. Gdy znalazł się w środku, spojrzała
na niego uważnie.
- Dziękuję za to, co powiedziałeś.
- Chciałem, by wszystko wyglądało jak najzwyczajniej. Policja z zasady bywa
dociekliwa, taka to praca, więc im mniej komplikacji, tym lepiej - powiedział, ściągając buty.
- Mniej komplikacji dla mnie - zgodziła się. - Ale nie dla ciebie. Okłamałeś tego
porucznika. Jeszcze raz dziękuję.
Nie odpowiedział. Podniósł się w milczeniu i ruszył do kuchni.
- Jest kawa?
- Nie, ale zrobiłam gorącą czekoladę. Możesz spróbować, jeśli masz dość odwagi.
Mamy już tylko mleko w proszku.
- Może jutro pojadę do miasta. Potrzebujesz czegoś?
- Nie. - Nagle, nieoczekiwanie dla samej siebie, podjęła decyzję. - Gabe, chciałabym...
czuję, że powinnam... Chcę powiedzieć ci o wszystkim, jeśli zechcesz mnie wysłuchać.
Odwrócił się.
- Dlaczego teraz?
- Bo wiem, że mogę ci zaufać. Bo... potrzebuję pomocy. - Spojrzała na brzuch. - Oboje
potrzebujemy pomocy.
- Usiądź - powiedział po prostu, prowadząc ją do kanapy.
- Nie wiem, jak zacząć - odezwała się cicho.
- Najlepiej od początku. - Kucnął i dorzucił kilka szczap do kominka. - Skąd
pochodzisz?
- Mieszkałam w wielu miejscach. Nowy Jork, Pensylwania, Maryland. Ciocia miała
małą farmę na Wschodnim Wybrzeżu, tam mieszkałam najdłużej.
- Masz rodziców?
- Matka była bardzo młoda, kiedy mnie urodziła. Nie miała męża, pracy... Mieszkałam
więc u cioci, dopóki mogła mnie utrzymać. Po kilku latach zaczęły się kłopoty, ciocia miała
własne dzieci i coraz większe problemy finansowe. Musiałam odejść. Rodziny zastępcze,
jedna, druga... Nie, Gabe, teraz to nieważne, nie chcę, żebyś się nade mną litował. - W
ułożeniu jej głowy, w tonie głosu dominowała duma. Ta sama duma, którą usiłował oddać na
obrazie. Pełna smutku, waleczna duma. - Dla mojej matki to był trudny czas, sama była
prawie dzieckiem. Może nawet chciała mnie zatrzymać, ale nie miała szans, by stworzyć
rodzinę. Dlatego zajęła się mną ciocia. Lecz i ona... no cóż, nie była w stanie mnie utrzymać.
Musiałam iść w świat, do obcych.
- Ile miałaś lat?
- Za pierwszym razem sześć. Byłam rok w jednym miejscu, dwa w innym. Kiedy
miałam dwanaście lat, na krótko znowu wróciłam do cioci. Ale wtedy jej rodzina miała
poważne problemy...
Gabe zadrżał. Przez jakie piekło przeszła Laura?
- Jakie? - Wziął ją za rękę. - Mów, skoro już zaczęłaś.
- Wujek pił - powiedziała szybko. - A kiedy był pijany, robił się niebezpieczny.
Zwykle celem jego ataków była ciocia, ale czasami dostawało się i dzieciakom.
- Bił cię?
- Jeśli nie zeszłam mu z drogi dostatecznie szybko... - Przywołała na usta cień
uśmiechu. - Nauczyłam się uciekać. Nie było aż tak źle, jak to brzmi.
Szczerze w to wątpił.
- Mów dalej.