Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Dopiero w połowie marca nastąpiło ocieplenie. Słońce zaczęło mocniej przygrzewać, z rynien zwisały długie sople, a na chodnikach resztki śniegu mieszały się z rozmarzającym błotem, tworząc coraz większe kałuże.
Zezwolono wtedy dzieciom dłużej przebywać na podwórku.
PoczÄ…tkowo najbardziej zaciekawiaÅ‚ nas goÅ‚Ä™bnik i panujÄ…ce w nim obyczaje. â–
Słuchaliśmy gruchania i z największym zainteresowaniem obserwowaliśmy łapanie
„obcych". Ale po kilku dniach
mieliśmy już dosyć gołębi, coraz częściej stawaliśmy niedaleko bramy, patrząc w głąb ulicy Stalowej. Przyglądaliśmy się sąsiednim domom, dachom i balkonom. Dziwił nas dym
pÅ‚ynÄ…cy z wysokich kominów fabrycznych, nasÅ‚uchiwaliÅ›my dalekich gwizdów parowo- I zów, a oddalajÄ…c siÄ™ coraz Å›mielej od naszego podwórka, wÄ™drowa- I liÅ›my po ulicy, ciÄ…gle w pobliżu domu, wyszukujÄ…c rówieÅ›ników I z najbliższego sÄ…siedztwa. PrzyglÄ…daliÅ›my siÄ™ im z ciekawoÅ›ciÄ…, za- I gadujÄ…c i prowadzÄ…c zwykÅ‚e dzieciÄ™ce rozmowy. DoczekaliÅ›my siÄ™ I dnia, w którym zginęły resztki Å›niegu, wiatr wysuszyÅ‚ ziemiÄ™ i na I wielkiej Å‚Ä…ce rozciÄ…gajÄ…cej siÄ™ tuż za RadÄ… i domem Garbarczyka, I na koÅ„cu Stalowej, pojawiÅ‚a siÄ™ delikatna, Å›wieża zieleÅ„, a wÅ›ród I niej — masa żółtych kwiatów podbiaÅ‚u.
To już naprawdę była wiosna.
Z każdym dniem coraz dłużej byliśmy na dworze. Ganialiśmy I się po łące, bawiąc się w różne odmiany berka albo po prostu ga- I piliśmy się na otaczający nas świat, na ruiny fabryk i dalekie drze- I wa Helenowa, zapominając już na dobre o domku w Świdrze.
Alinka i Genek stali siÄ™ naszymi nierozÅ‚Ä…cznymi towarzyszami I spacerów, zabaw i dÅ‚ugich rozmów, wypeÅ‚nionych najczęściej zmyÅ›lonymi opowiadaniami o jedzeniu. Różne posiÅ‚ki i potrawy, smaczne chrupiÄ…ce buÅ‚eczki, ciastka, kieÅ‚basy — to byÅ‚y najczÄ™stsze tematy.
Zaraz po śniadaniu spotykaliśmy się na podwórku, pod oknami Alinki, a wieczorem,
wzywani przez matkę do domu, z coraz więk- I szym żalem rozstawaliśmy się na klatce schodowej, pod drzwiami I do naszych mieszkań.
W kilka tygodni po Å›wiÄ™tach wielkanocnych, pod koniec kwiet- I nia, na podwórka i na ulicÄ™ StalowÄ… wyszÅ‚y bosonogie dzieci, przy- I zwyczajajÄ…c siÄ™- powoli do chodzenia i — co byÅ‚o znacznie trudniej- I sze t— do biegania bez butów.
W tamtych latach jezdnia na Stalowej, tak jak wszystkie dróżki I i ścieżki w okolicy, nie miała kaleczących stopy zanieczyszczeń. Był to ubity czarnoziem albo delikatny piasek, bez kawałków szkła i bez I odpadków metali. Dzieci mogły nagrzewać stopy w coraz cieplej- I szym piasku, a po wiosennych deszczach, gdy ulicę pokrywała gruba warstwa błota,
wytrwale wyrabialiśmy gęstą maź, która przeciskała się pomiędzy palcami i wysychała, tworząc twardą skorupę na stopach i łydkach. Wzywani wieczorem do domu, z wielkim trudem I zmywaliśmy w pobliżu podwórkowej studni wysuszone błoto, aby
pokazać Matce możliwie najczystsze nogi. Przez kilka powojennych lat od wczesnej wiosny aż do jesieni prawie wszystkie dzieci ze Sta- lowej chodziły boso. Tylko w niedzielę, idąc z rodzicami do kościoła, wkładały za duże, kupowane na wyrost, czarne sznurowane kar masze, z cholewką zakrywającą kostki u nóg.
Tamta wiosna na długo pozostała w naszej pamięci.
Dwa razy dziennie ożywiaÅ‚a siÄ™ nasza ulica. Przed otwartymi oknami, w których staÅ‚y zaciekawione kobiety, maszerowaÅ‚ czwór? kami, z gÅ‚oÅ›nym Å›piewaniem, oddziaÅ‚ mÅ‚odych mężczyzn. Ubrani byli rozmaicie — każdy inaczej — w wojskowe przefarbowane blu- i zy niemieckie lub rosyjskie, w różne swetry domowej roboty lub w stare marynarki. Jednakowe mieli tylko szerokie skórzane pasy, I zaciÅ›niÄ™te mocno na brzuchu, i czapki rogatywki z orzeÅ‚kiem. Dla nas najważniejsze byÅ‚o to, że wszyscy nosili karabiny. Maszerowali Å›rodkiem jezdni, gÅ‚oÅ›no Å›piewajÄ…c i spoglÄ…dajÄ…c — to na twarze kobiet wyglÄ…dajÄ…cych z okien, to na kamienie leżące na jezdni, aby nie potknąć siÄ™ na którymÅ›. Szli do zniszczonej fabryki terakoty. Z dużych zakÅ‚adów, w których przed wojnÄ… pracowaÅ‚o wielu mieszkaÅ„ców
Stalowej, zostały tylko ruiny i wysokie sterty gruzu. Od czasów zniszczenia zdążyły już wyrosnąć wysokie brzózki. Dziedziniec fabryczny porastała bujna trawa. Na środku stał
wysoki komin, ścięty u szczytu celnym strzałem artyleryjskim, a obok groziły zawaleniem gołe ściany dwupiętrowego budynku z wypalonymi stropami i oknami. Z hal fabrycznych pozostała wysoka sterta gruzu, cegieł i pogiętych stalowych belek. Dookoła widać było głębokie wyrwy i leje po artyleryjskich pociskach oraz liczne ślady kul na ścianach budynków. Wszędzie walały się porozrzucane formy do produkcji talerzy i skorupy
porozbijanych wyrobów z terakoty. Z solidnego ogrodzenia pozostało niewiele, na ocalały kawałek muru wdrapywała się gromada zaciekawionych dzieciaków.
Maszerujący Stalową oddział zatrzymywał się na placyku pośród ruin. Był to dawny
dziedziniec fabryczny, porosły bujną trawą, łopianami i pokrzywami.