Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Chrząknął, próbując wykrztusić jakieś słowo. Raphel trzymał go za rękę podczas kolejnego skurczu. Starzec napiął mięśnie. Raphel nachylił się, by usłyszeć jego szept.
– Zdradziłeś nas wszystkich.
Raphel pokręcił głową.
– Nie, dziadku, tylko ciebie. Wiedza to przyrodzone prawo tak Jaijczyków, jak i Kelijczyków. Krwawa krucjata zostawiłaby naszym dzieciom tylko popiół. Teraz, zamiast wojny, będę uczył ludzi, jak zakopywać wodne żyły, i pomagał wysiewać odmiany, które przetrwają nawet najgorętszą suszę. Jai rozkwitnie. Niech dziadek się nie boi, ja dalej jestem Jaijczykiem, mimo moich tatuaży. Dziadka nóż się stępił, ałe mój nadal jest ostry.
Ciało starego Gawara znieruchomiało. Głowa opadła. Raphel otarł mu z ust śmiertelną pianę, ostatni ślad śmierci. Na zewnątrz deszcz padał nieustająco, łagodząc powietrze i nasączając spragnioną ziemię życiodajną wodą mokrej pory roku.
KALORIARZ
– Nie ma mamy, nie ma taty, biedne, biedne dziecko. Pieniądz? Pan da pieniądz? – Ulicznik zrobił gwiazdę, a potem salto, wzbijając żółty kurz swoim nagim ciałem.
Lalji przystanął i gapił się na brudnego blondasa, który zatrzymał się tuż pod jego nogami. Zwrócenie nań uwagi zachęciło dzieciaka: zrobił kolejnego fikołka. Uśmiechnął się, kalkulujący, gorliwy, po twarzy płynęły mu strużki potu i błota.
– Pieniądz? Pan da pieniądz?
Miasteczko wokół niemal zamarło w popołudniowym skwarze. Paru rolników w ogrodniczkach prowadziło mułki na pola. Budynki, tłoczone z kostek WeatherAll, opierały się o sąsiadów jak pijane, brudne od deszczu i spękane od słońca, ale, jak wskazywała nazwa produktu, wciąż solidne. Na końcu wąskiej ulicy zaczynało się bujne pole SoyPro i MegaPlonu, falujący, szemrzący łan ciągnący się aż po błękitne niebo. Tak wyglądały wszystkie wsie, jakie widział Lalji, podróżując w górę rzeki – po prostu kolejne rolnicze osiedla, płacące należną własność intelektualną i eksportujące kalorie do Nowego Orleanu.
Chłopaczek podpełzł bliżej, przypochlebnie uśmiechnięty, kiwając głową jak szykujący się do ataku wąż.
– Pan da? Pan da?
Lalji wbił dłonie w kieszenie, na wypadek gdyby żebrak miał kumpli, i zwrócił wzrok ku niemu.
– A dlaczego miałbym coś ci dać?
Chłopiec wytrzeszczył oczy, zbity z tropu. Otworzył usta, potem je zamknął. Wreszcie wrócił do poprzedniej, lepiej znanej pętli scenariusza:
– Nie ma mamy? Nie ma taty? – Ale teraz zabrzmiało to jak pytanie, bez przekonania.
Lalji skrzywił się z niesmakiem i zamierzył do kopniaka. Dzieciak odskoczył w bok, w desperackim uniku przewracając się na plecy; to na moment rozbawiło Laljego. Przynajmniej był szybki. Odwrócił się i ruszył ulicą. Za nim niósł się echem desperacki lament ulicznika:
– Nie ma maaaamy! Nie ma taaaaty!
Lalji pokręcił z irytacją głową. Drze się o pieniądze, ale nie chce mu się za nim polecieć. Co to za żebrak. Raczej oportunista – najpewniej mimowolne dzieło odwiedzających wieś przybyszów, chętnie dzielących się z blond dzieciakami. Naukowcy i zarządcy ziemi z AgriGenu i Midwest Grower na pewno byliby demonstracyjnie życzliwi dla wieśniaków w samym sercu swojego imperium.
Przez lukę między pochylonymi ruderami znów mignęły bujne łany SoyPro i MegaPlonu. Sam widok takiej połaci kalorii pobudził go do przyjemnie mrowiących fantazji: załadować barkę i prześliznąć się nią przez śluzy, przez St. Louis, do Nowego Orleanu, prosto w paszcze czekających megodontów. Niemożliwe, ale widok tych szmaragdowych pól napawał pewnością, że żadne dziecko nie da rady tutaj z przekonaniem żebrać. Nie, kiedy wszystko obrasta SoyPro. Zdegustowany Lalji raz jeszcze pokręcił głową i przecisnął się ścieżką między dwoma domami.