Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Piechota była jednak wyjątkowo dobrze
wyposażona do stoczenia decydującej bitwy. Żołnierze dysponowali wszelką automatyczną bronią, odebraną tym, którzy ewakuowali teraz miasto i mieli czas, żeby dobrze ją
rozlokować. Rocambeau musiałby stracić jeszcze wielu ludzi, zanim uzyskałby szansę dotarcia do morderczych dział, które dziesiątkowały jego armię - o ile w ogóle by mu się to udało.
Działa te można było bowiem w każdej chwili wycofać. Ich przodki i środki transportu
znajdowały się pod ręką i na rozkaz przemieszczono by je w kolumnie na z góry przygotowane pozycje. Wtedy Rocambeau musiałby zaczynać atak od nowa, tracąc bezsensownie kolejnych żołnierzy.
Favel nie opuszczał nawet kwatery dowództwa. Jego oficerowie wiedzieli, czego się od
nich oczekuje i powierzał im z pełnym zaufaniem realizację obmyślonego planu, sam mógł
więc skoncentrować się na spodziewanym ataku z zachodu. Tego ranka zszedł do doków
i obserwował ewakuację Amerykanów z bazy na Cap Sarrat. Dzieliła go od nich przestrzeń zatoki, ale silne szkła lornetki skracały odległość. Jeden za drugim wypływały okręty i startowały z rykiem silników samoloty, kierując się na północny wschód, w stronę Puerto Rico, gdzie miały być bezpieczne. Nad przylądkiem zaczął unosić się mglisty słup czarnego dymu: płonęły zbiorniki z benzyną. Komandor Brooks nie pozostawiał niczego, co ktoś mógłby wykorzystać.
Favel zastanawiał się, co zrobi Serrurier. Zamiast zająć się ważniejszymi sprawami,
natychmiast zajmie bazę. Zawsze bolało go, że Amerykanie okupują Cap Sarrat i próbował
kilkakrotnie zerwać z nimi umowę, spotykając się jednak stale ze stanowczą odmową
amerykańskiego rządu. Teraz mógł zająć przylądek - i zrobi to, odnosząc nic nie znaczące zwycięstwo, za którym czaiło się widmo klęski. Straci czas na Cap Sarrat, zamiast
zorganizować atak na St. Pierre, mając w rezerwie świeże siły nie wykrwawionych jeszcze oddziałów, wyzbytych już irracjonalnej obawy, że Amerykanie wbiją im nóż w plecy.
Kiedy więc Favel usłyszał na wschodzie działa, grzmiące w odpowiedzi na atak
Rocambeau, lekko się uśmiechnął. Rocambeau, ze swą pobitą i tracącą bojowego ducha
armią, pierwszy wszedł do akcji, a Serrurier rozkoszował się nadal poczuciem złudnego triumfu na Cap Sarrat. To dobrze! Niech tam zostanie. Gdyby wiedział, że ma przeciw swej ośmiotysięcznej armii zaledwie tysiąc żołnierzy, zmieniłby może zdanie. Ale nikt mu tego nie powie, a nawet gdyby tak się stało, zapewne by nie uwierzył. Był nader podejrzliwy
i obawiając się podstępu nie dałby wiary tak bzdurnemu twierdzeniu.
Favel wezwał ordynansa i kazał mu sprowadzić jak najszybciej Manninga i Wyatta. Potem rozsiadł się na krześle, zapalając z przyjemnością długie, cienkie cygaro.
Wyatt był znów na dachu, obserwował przez lornetkę horyzont i tam znalazł go ordynans.
Niebo pokrywały teraz unoszące się wysoko delikatne pasemka pierzastych cirrusów,
ustępując miejsca napływającym z południa cirrostratusom, które rozpościerały się jak ogromna biała płachta. Panował nadal potworny upał, a powietrze było nieruchome
i duszne, bez śladu wiatru. Słońce spowijała mglista otoczka. Dla Wyatta był to złowieszczy znak. Spojrzał ponownie na zegarek, po czym zszedł na dół, aby zobaczyć się z Favelem.
Zastał tam Manninga, który składał mu sprawozdanie z przebiegu ewakuacji.
- Spieszymy się, jak tylko można - oznajmił. - Ale to musi trochę potrwać.
- Nie mamy czasu - wtrącił szorstko Wyatt. - Mabel zbliża się szybciej niż przypuszczałem.
- Kiedy to się zacznie? - zapytał Manning.
- Około piątej.
- Chryste! - wykrzyknÄ…Å‚ Manning. - Nie damy rady!
- Musimy - stwierdził krótko Favel, po czym zwrócił się do Wyatta: - Co ma pan na myśli mówiąc, że huragan zacznie się o piątej?
- Wiatr osiągnie prędkość stu kilometrów na godzinę.
- A co z powodziÄ…?
Wyatt wzruszył ramionami.