Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Nie wiem, co jest takiego niepokojącego w tym, że spędzają tam czas. - Burmistrz zaśmiał się. - Boisz się, że ma zamiar się "nawrócić"?
- A nie powinienem?
- Samantha? Jest zbyt blisko ciebie, żeby mogła wpaść w taką bzdurę.
- Nie chodzi tylko o Samanthę - nalegał Springer. Kent uśmiechnął się spokojnie.
- Jeśli nie chodzi o Bissela ani o tę kobietę, ani o Samanthę, to o co?
- Zostaliśmy przez nich opanowani.
- Bzdura - urwał burmistrz. - Idź, zrób komuś operację. Mam robotę do wykonania - nachylił się nad swoim biurkiem, przesunął papiery i spojrzał na Alana robiąc do niego oko.
Springer nie ruszył się z miejsca. Kent ponownie odwrócił się i zmarszczył brwi.
- Czy myślisz, że przesadzam? - spytał doktor. Bob przyjrzał mu się uważnie.
- Chcesz usłyszeć reprymendę czy opinię?
- OpiniÄ™.
- Przesadzasz.
Alan patrzył z politowaniem na przyjaciela. Kent odłożył swoje papiery i cierpliwie czekał. Springer odezwał się:
- Może jestem tylko przygnębiony z powodu Bissela. To był dobry człowiek. Polubiłbyś go.
- Ale już go nie ma, Alanie.
- Dzięki za drinka.
Doktor poszedł do szpitala. Przyspieszył kroku, kiedy dotarł do wejścia od strony karetek. Niebieskie kombi było zaparkowane tyłem do budynku. Kilku ponurych sekciarzy stało przy wjeździe i gapiło się na trzaskające drzwi od sali pierwszej pomocy.
Springer wbiegł bocznym wejściem. Jedna z pielęgniarek przywitała go z ulgą, mówiąc:
- To jeden z Braciszków. Właśnie go przywieźli.
- Zadzwoń do Charlie'ego Danielsa - rozkazał. - Ten człowiek zostanie tu, dopóki go nie wypuszczę.
- Nie zabiorÄ… go, doktorze.
Alan zwrócił uwagę na dziwny ton jego głosu i pobiegł korytarzem. Dyżurna pielęgniarka wyglądała, jakby było jej niedobrze. Springer odsunął ją na bok. Na noszach leżał nieruchomo młody chłopak, może siedemnastoletni. Ktoś przykrył jego głowę. Płachta przesiąknęła krwią.
Doktor nachylił się, aby się lepiej przyjrzeć. Tył czaszki chłopca był spłaszczony, jak piłka tenisowa, odbijająca się od rakiety, uchwycona na stopklatce.
- Nie ma pulsu - powiedziała pielęgniarka.
- Przenieśmy go na stół.
- Nie mógł przeżyć tak potężnego złamania.
- Chciałbym potwierdzić pani diagnozę - orzekł Alan lodowatym głosem. Cofnął się, żeby pobladłe pielęgniarki mogły zapchać wózek na salę operacyjną, gdzie zbadał chłopaka i próbował zrobić mu masaż serca.
Było to beznadziejne.
Kiedy wyszedł z sali, potrząsając głową, czekał na niego Charlie Daniels.
- Nie żyje - stwierdził Alan. - Co się stało?
- Mówią, że wypadł z okna, z drugiego piętra. Malował skrzynki na kwiaty.
Springer masował szyję, żeby się rozluźnić.
- Dzięki, że przyszedłeś.
- Oni mnie zawiadomili - powiedział policjant.
- Gdzie sÄ…?
- Pojechali. Wiedzieli, że nie żyje.
- Och, co ja z nim zrobię? Jak on się nazywał?
- Przywiozę ci kopię mojego raportu. - Daniels zamknął notes i postukał nim w brodę. - Ciekawe...
- Co?
- Ten dzieciak był z Detroit, to jego szukał Bissel.
23
Ed Stratton, dealer Chevroleta, miał dobre wyczucie w sprawach dotyczących władzy.
- Za dużo ich - stwierdził z pewnością w głosie. - W końcu mogą zacząć nami rządzić.
- Jak? - spytał Springer.
- Nie wiem jak. To nie ma znaczenia. Jest ich cała masa.
- Czy dyskutowałeś o tym na zebraniu Rady Miejskiej? Stratton zaprzeczył.
- Próbowałem parę razy. Nie słuchali. Żaden z nich nie rozumiał, o co chodzi. Lewis, Spencer i Moser cały czas plotą o pieniądzach, które wydają te skurczybyki. Joe Preston nie wyszedłby nawet z płonącej stodoły, jeśliby mu nie kazali szefowie z Warrington, a twój kumpel Bob Kent uśmiecha się i odpowiada każdemu, kto coś mówi, że to bardzo interesujące.
- Jak sądzisz, co powinniśmy zrobić? - spytał doktor.
- Zamknąłbym im ten ośrodek, gdybym mógł - stwierdził Stratton. - Ale tego nie można w żaden sposób zrobić, jeśli Rada Miejska nie wyda skurczybykom wojny. A to się nie zdarzy, dopóki Błękitne Bractwo nie zacznie wieszać staruszek na latarniach.