Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Kiedy jednak odzyskałem równowagę i zacząłem zastanawiać się nad metodą, która pozwoliłaby mi osiągnąć to samo, tyle tylko, że wolniej i z nie tak opłakanymi skutkami, okazało się, że stanąłem przed zadaniem prawie niemożliwym do zrealizowania, gdyż skała opadała w dół
pionową ścianą. Gdybym miał ze sobą linę, z pewnością jeszcze przed zmierzchem
zastukałbym do drzwi domku, ale oczywiście jej nie miałem, a poza tym wcale nie jestem pewien, czy zawierzyłbym życie linie tak ogromnej długości, jaka była tu potrzebna.
Wobec tego uważnie przyjrzałem się krawędzi urwiska i w końcu natrafiłem na ścieżkę, która, choć stroma i zdradliwa, z pewnością była przez kogoś używana. Nie będę opowiadał o szczegółach mojej wędrówki, gdyż nie mają one żadnego znaczenia dla opowieści, chociaż, jak z pewnością czytelnik może sobie wyobrazić, absorbowały mnie wówczas bez reszty. Bardzo szybko nauczyłem się, że należy spoglądać wyłącznie pod nogi i na ścianę stromizny po mojej lewej lub prawej ręce, zależnie od tego, w którą stronę skręcała właśnie dróżka. W żadnym miejscu jej szerokość nie przekraczała jednego łokcia, gdzieniegdzie ścieżka zamieniała się w płytkie, wykute w skale stopnie, na pewnym odcinku zaś ustąpiła miejsca zagłębieniom na ręce i stopy, po których zszedłem jak po drabinie. Mimo wszystko szło mi się znacznie łatwiej niż wówczas, kiedy w głębokich ciemnościach wracałem z zamieszkanej przez małpoludy kopalni, tym bardziej że nie groziło mi trafienie eksplodującym pociskiem wystrzelonym z kuszy. Jedyne niebezpieczeństwo wiązało się z oszałamiającą wysokością, od której kręciło mi się w głowie.
Być może właśnie dlatego, że tak bardzo starałem się nie zwracać uwagi na przepaść otwierającą się zaledwie pół kroku obok mnie, poświęcałem wiele uwagi skale, po której pełzłem w dół. W niezmiernie odległych czasach - dowiedziałem się o tym z jednego z tekstów, jakie otrzymywałem od mistrza Palaemona - serce Urth żyło, jego poruszenia zaś posyłały ku powierzchni masy płynnej skały. Często w ciągu zaledwie jednej nocy tam, gdzie jeszcze poprzedniego dnia był kontynent, powstawało ogromne morze lub jezioro, dzieląc go na dwie części. Teraz jednak nasza planeta jest martwa i usycha we wnętrzu kamiennego płaszcza niczym ciało starej kobiety w jednym z tych opuszczonych domów, o których opowiadała mi Dorcas. Pewnego dnia skurczy się tak bardzo, że wierzchnia warstwa zapadnie się pod własnym ciężarem. Taka katastrofa, tyle że na znacznie mniejszą skalę, zdarzyła się właśnie w tym miejscu; połowa góry runęła w pustkę, tworząc urwisko co najmniej milowej wysokości.
ROZDZIAŁ XIV
DOMEK WDOWY
W Saltus, gdzie zatrzymaliśmy się z Jonasem na kilka dni i gdzie dokonałem drugiej oraz trzeciej publicznej egzekucji w mojej karierze, górnicy wykradają spod ziemi metale, kamień budowlany, a nawet wytwory cywilizacji zapomnianej całe chiliady przed wzniesieni Muru Nessus. Czynią to drążąc wąskie tunele w zboczach wzniesień, licząc na to, że natrafią na jakieś ruiny albo nawet (jeżeli będzie sprzyjało im szczęście) na częściowo zachowany budynek, którego wnętrze będzie można wykorzystać jako dodatkowy chodnik.
To, co tam kosztowało ich tyle wysiłku, tutaj, na tym ogromnym urwisku, osiągnęliby bez najmniejszego trudu. Miałem przeszłość na wyciągnięcie ręki, nagą i bezbronną jak wszystko co martwe, zupełnie jakby upadek góry odsłonił pokłady czasu. Co chwila natrafiałem na skamieniałe kości, należące zarówno do zwierząt, jak i do ludzi oraz na pnie i gałęzie, które po niezliczonych stuleciach również zamieniły się w kamień, tak że ciągle podążając w dół zastanawiałem się, czy aby na pewno mamy rację wierząc, że Urth jest starsza od drzew uważanych za jej córki. Wyobraziłem je sobie rosnące w pustce przed obliczem słońca, wczepione w siebie korzeniami i połączone gałęziami, aż w końcu to ich nagromadzenie dało początek naszej Urth, one zaś skromnie zaczęły odgrywać rolę jej zielonej szaty.
Niżej - to znaczy głębiej - natrafiłem na resztki budowli i mechanizmów używanych przez ludzi. (Jest całkiem możliwe, iż były tam również sztuczne twory wykonane przez inne stworzenia, ponieważ wiele opowieści spisanych w brązowej książce zdaje się sugerować, że na Urth istniały kiedyś całe kolonie istot zwanych przez nas kakogenami, choć w rzeczywistości należą one do ras tak bardzo różniących się między sobą, jak my różnimy się od którejkolwiek z nich). Widziałem metale zielone i niebieskie w takim samym sensie, w jakim miedź jest czerwona, a srebro białe, tak przedziwnie powyginane, że nie miałem pewności, czy były to niegdyś dzieła sztuki czy raczej części jakichś zagadkowych urządzeń, choć należało brać pod uwagę i tę ewentualność, że ich twórcy nie widzieli potrzeby wprowadzania takich rozróżnień.
W pewnym miejscu, mniej więcej w połowie drogi, linia uskoku przebiegała wzdłuż wyłożonej różnobarwnymi płytami ściany jakiegoś ogromnego budynku, tak że ścieżka, którą szedłem, biegła ukośnie przez tę ścianę. Nie mam pojęcia, jaki wzór mogły tworzyć kolorowe płyty, gdyż znajdowałem się zbyt blisko nich, a dotarłszy do podstawy budowli, znalazłem się
za nisko, aby ogarnąć wzrokiem jej górną czy choćby nawet środkową część, bo zakrywały je mgliste opary, jakie tworzył spadający z niebotycznej wysokości strumień. Posuwając się w dół oglądałem kolejne fragmenty mozaiki niczym owad, który pełznie po namalowanym na płótnie wizerunku, oglądając szczegóły twarzy sportretowanej osoby. Płyty miały najrozmaitsze kształty i ściśle do siebie pasowały. Z początku wydawało mi się, że przedstawiają ptaki, jaszczury, ryby oraz inne stworzenia, dziś jednak odnoszę wrażenie, iż w rzeczywistości były to jedynie niezwykle skomplikowane figury geometryczne o tak niesłychanym stopniu złożoności, że zupełnie spontanicznie układały się w sylwetki żywych istot, tak samo jak przedziwne molekuły łączą się, tworząc prawdziwe organizmy.