Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
– Nie rozumiem pana – rzekła margrabina.
– Nie wie pani może – odparł Popinot – iż jej adwokat utrzymuje w pani skardze, że pani
drogie dzieci są bardzo nieszczęśliwe u ojca.
Pani d'Espard odparła z czarującą niewinnością:
– Nie wiem, co mój adwokat wkłada mi w usta.
73
– Daruje mi pani te wnioski, ale sprawiedliwość waży wszystko – ciągnął Popinot. – To, o
co pytam, płynie z chęci dobrego poznania sprawy. Wedle pani, pan d'Espard opuścił panią
pod bardzo błahym pozorem. Zamiast udać się do Briançon, dokąd chciał panią zabrać, został
w Paryżu. Ten punkt nie jest jasny. Czy on znał tę Jeanrenaud przed małżeństwem z panią?
– Nie, proszę pana – odparła margrabina z odcieniem niezadowolenia, widocznym jedynie
dla Rastignaka i dla kawalera d'Espard.
Drażniło ją, że znalazła się na śledztwie przed tym sędzią, którego zamierzała ugnieść w
palcach; że jednak Popinot dzięki swemu zaabsorbowaniu minę miał wciąż jednako niemądrą,
przypisała tę jego indagację owej manii pytań, jaką Wolter dał swemu posłowi w „Prostacz-
ku”.
– Rodzice moi – ciągnęła – wydali mnie za mąż w szesnastym roku za pana d'Espard, któ-
rego nazwisko, majątek, obyczaje odpowiadały temu, co moja rodzina życzyła sobie znaleźć
w moim przyszłym mężu. Pan d'Espard miał wówczas dwadzieścia sześć lat, był dżentelme-
nem w angielskim znaczeniu słowa; podobało mi się jego wzięcie, zdawało się, że jest bardzo
ambitny, a ja lubię ludzi ambitnych – rzekła, spoglądając na Rastignaka. – Gdyby pan d'Es-
pard nie był spotkał owej pani Jeanrenaud, jego przymioty, jego wiedza, wykształcenie były-
by go doprowadziły, zdaniem jego przyjaciół, do zaszczytnego udziału w rządzie. Król Karol
X (wówczas brat królewski) cenił go wysoko; parostwo, urząd dworski, wybitne stanowisko
czekały go niezawodnie. Ta kobieta obłąkała go i zniszczyła przyszłość całej rodziny.
– Jakie były wówczas przekonania religijne pana d'Espard?
– Był – rzekła – i jest jeszcze człowiekiem wysoce nabożnym.
– Nie sądzi pani, aby pani Jeanrenaud mogła oddziałać na niego w drodze mistycyzmu?
– Nie, proszę pana.
– Pani ma piękny pałac – rzekł nagle Popinot, wydobywając ręce zza kamizelki i wstając,
aby rozsunąć poły surduta i ogrzać się. – Ten buduarek jest wcale, wcale, wspaniałe te krze-
sła... Apartament luksusowy! Musi pani cierpieć w istocie, mieszkając tutaj, ze świadomością,
że dzieci pani są źle pomieszczone, źle odziane i źle żywione. Dla matki nie wyobrażam sobie
nic okropniejszego.
– Och, tak! Tak bardzo chciałabym dać jakąś przyjemność biednym malcom, których oj-
ciec trzyma od rana do wieczora nad tym opłakanym dziełem o Chinach.
– Wydaje pani piękne bale, bawiliby się na nich, ale nabraliby może narowów rozrzutno-
ści. Bądź co bądź, ojciec mógłby ich pani przysłać raz albo dwa razy w ciągu zimy.
– Przyprowadza mi ich w Nowy Rok i w dzień moich urodzin. W te dni pan d'Espard robi
mi tę łaskę, że zostaje z dziećmi u mnie na obiedzie.
– To bardzo osobliwe – rzekł Popinot z miną człowieka przekonanego. – Czy pani wi-
działa kiedy tę Jeanrenaud?
– Jednego dnia szwagier mój, który przez troskliwość o brata...
– A – rzekł sędzia, przerywając – pan jest bratem pana d'Espard?
Kawaler skłonił się bez słowa.
– Pan d'Espard, który znał tę sprawę, zaprowadził mnie do Oratorium, dokąd ta kobieta
chodzi na kazanie, bo to jest protestantka. Widziałam ją, nie ma nic pociągającego, podobna
jest do rzeźniczki: bardzo tłusta, straszliwie zeszpecona ospą, ręce i nogi jak u mężczyzny,
zezuje, słowem – potwór.
– Niepojęte! –rzekł sędzia, robiąc wrażenie najgłupszego z sędziów całej Francji. – I ta ba-
ba mieszka blisko stąd, w pałacu! Nie ma już mieszczaństwa!
– W pałacu, gdzie jej syn poczynił szalone wkłady.
– Proszę pani – rzekł sędzia – ja mieszkam na Przedmieściu Saint-Marceau, nie mam poję-
cia o tego rodzaju wydatkach; co pani nazywa: szalone wkłady?
– Ależ – rzekła margrabina – stajnia, pięć koni, trzy powozy, karoca, powóz, kabriolet.
– To tak słono kosztuje? – spytał sędzia ze zdziwioną miną.
74
– Potwornie – przerwał Rastignac. – Podobny tryb życia wymaga, na stajnię, na utrzyma-
nie powozów i liberię, piętnastu do szesnastu tysięcy franków.
– Sądzi pani? – rzekł sędzia wciąż zdziwiony.
– Tak, co najmniej – odparła margrabina.
– A urządzenie pałacu też musiało słono kosztować?
– Więcej niż sto tysięcy franków – odparła margrabina, która nie mogła się wstrzymać od
uśmiechu z trywialności sędziego.