Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
W dole, pomiędzy bukowymi pniami, mogliśmy dojrzeć dolinę Sanu i
odległy szczyt Czulni.
Rozsiedliśmy się na betonowych klocach, resztkach fundamentów wieży. Gustlik zdjął
plecak i postawił go przed sobą.
- Przyszedł czas na odrobinę nauki - zaczął Maciek. - Każdy z was ma w namiocie
plecak z amerykańskiego demobilu, miejscami są one połatane, poszarpane, ale to dobry
sprzęt. Każdy z nich oprócz głównej komory ma trzy boczne kieszenie. Harcerskie
doświadczenie nauczyło nas, że w plecaku na samym dnie układa się bieliznę, skarpetki,
podkoszulki, a potem piętrami ku górze: kalesony, spodnie, swetry, pałatkę
przeciwdeszczową, kurtkę i śpiwór. W bocznych komorach lepiej schować zapasowe
skarpety, pastę do butów, apteczkę i rękawiczki. W trzeciej kieszeni trzymajcie zapas
prowiantu. “Zestaw ostatniej szansy” najlepiej mieć cały czas przy sobie, zwłaszcza, gdy
będziemy wędrować w górach, coś się stanie i nasza grupa rozpadnie się na mniejsze. Dlatego
daliśmy każdemu z was tę małą torbę po masce gazowej. Jak widzicie, ma ona normalny
pasek umożliwiający noszenie jej na ramieniu, ale ma także dwie szlufki, dzięki którym
zamocujecie ją u pasa - Maciek przemawiając wszystko demonstrował. - Osobiście proponuję
to drugie. W zestawie macie: latarkę z zapasem dwóch baterii, kryształki nadmanganianu
potasu, tabliczkę gorzkiej czekolady, zapałki i draskę zatopione w wosku, świeczki, gwizdek
sygnałowy, apteczkę, agrafki, żyletki, zwykłą folię i koc z dwustronnej folii. Osoba owinięta
srebrną stroną będzie zatrzymywać ciepło, a złotą oddawać je na zewnątrz. To wszystko
powinno wam pomóc utrzymać się w dobrej kondycji do chwili nadejścia pomocy. Stanowczo
zabraniam otwierania zestawu bez wyraźnej potrzeby.
Młodzież patrzyła z zainteresowaniem na ten pokaz. Pierwszy odezwał się Gruzin.
- Czy możemy się tu zgubić tak, że będziemy musieli żyć jak Rambo w dżungli przez
kilka dni? - zapytał.
- Po co tyle dźwigać? - dziwiła się Czarna.
- Kto z was potrafiłby teraz rozpalić ognisko? - nagle zapytał Gustlik. - Skąd
wzięlibyście wodę do picia? Jak wzywalibyście pomocy, gdybyście mieli złamaną nogę?
- Mam zapalniczkę - ripostował Biały.
Gustlik wyjął ją z rąk chłopaka, rzucił na ziemię i lekko przydeptał butem. Potem
podniósł zapalniczkę i podał Białemu.
- Teraz zapal - powiedział ponuro. - Widzisz, zapalniczka to skomplikowany
mechanizm, który kiedyś zepsuje się - dodał widząc, jak Biały bezskutecznie próbuje
wskrzesić iskrę. - Gdybyś ją trzymał w szczelnym opakowaniu, to może miałbyś jakieś szansę
na jej użycie w sytuacji ekstremalnej.
- Można mieć zapałki - Marchewa wyjął pudełko.
Gustlik położył je na pniu obok swojego, wyjętego ze specjalnego zestawu.
- Załóżmy, że je zamoczyłeś - mówił wylewając na oba opakowania wodę z manierki.
- Moje zapałki w szczelnej otulinie z wosku są bezpieczne, a twoje niestety nie. Dla was te
wszystkie rzeczy to oznacza być “Rambo”. Tak nie jest. Sztuka przetrwania to przede
wszystkim umiejętność logicznego myślenia, przewidywania i improwizowania. Jak
osuszyłbyś zapałki, gdyby wokół padał deszcz, twoje ubranie byłoby mokre i nigdzie nie
byłoby źródła ciepła?
Marchewa, nie wiedząc co powiedzieć, wzruszył ramionami.
- No właśnie - Gustlik podszedł do Marchewy z mokrą zapałką w dłoni.
- Wszyscy to macie, ale w życiu byście na to nie wpadli - w tym momencie kilka razy
przeturlał zapałkę przez włosy Marchewy. Potem pociągnął zapałką po drasce swojego
pudełka i siarczany łebek zajął się ogniem.
- Czary - zażartował Zet.
Młodzi ludzie roześmieli się.
- Rozumiecie? - Maciek spojrzał badawczo na całe towarzystwo.
- Gustlik improwizował, ale wiedział, że człowiek przez głowę traci najwięcej ciepła,
a więc włosy najszybciej schną.
Jeszcze chwilę rozkoszowaliśmy się ciepłem popołudniowego słońca i już szliśmy
południowo-zachodnim zboczem Grodziska. Miejscami ściana miała nachylenie bliskie
pionowi i wtedy zjeżdżaliśmy na butach, schodziliśmy zygzakami lub po prostu zbiegaliśmy.
Gdy byliśmy w głębokim siodle pomiędzy Grodziskiem a sąsiednią górą Kamieniec, Maciek
skręcił w lewo na zwierzęcą ścieżkę prowadzącą przez dżunglę leszczyn, brzózek i młodych
buków wspieranych w dolnych partiach przez kolczaste zasieki malin i wysokie zagony
pokrzyw. Maciek prowadził nas na wschód sprawdzając co jakiś czas nasz kurs ze
wskazaniami kompasu. Po blisko półgodzinie przedzierania się ujrzeliśmy łąkę porośniętą
wysoką do pasa trawą i zbocza góry Berdo nad harcerską bazą, w której nocowaliśmy. Przed
nami w dole był bród i dolina rzeki Bereźnicy. Teraz schodziliśmy już spokojnie chłonąc
resztki promieni słonecznych zaglądających do doliny, której barwa z zielonej zmieniła się w
pomarańczową. Nad łąką krążył bielik, największy polski drapieżnik, który - gdy nas
dostrzegł - majestatycznie odfrunął na wschód.
Nagle Maciek uniósł do góry prawą rękę z zaciśniętą pięścią.
- Padnij - szepnął rozkaz Gustlik. - Szybko, nosy w glebę.
- Teraz będziemy czołgać się przez pokrzywy - mruczał Zet.
- Cicho - skarcił go Gustlik.
Poczołgałem się wzdłuż całej kolumny i ułożyłem się koło Maćka, który klęczał za
zwalonym pniem starego świerku.