Ludzie pragnÄ czasami siÄ rozstawaÄ, Ĺźeby mĂłc tÄskniÄ, czekaÄ i cieszyÄ siÄ z powrotem.
Od wielu lat współpracowali
z Akademiš i przyjmowali studentów. Wiedzieli, jak nas
szkolić. To było doć stare gniazdo i sporo dzieci już
prawie dorosło. W gniedzie to głównie dzieci zajmujš się
naukš. miejš się, kiedy pierwszy raz poczuje się na plecach
tysišce maleńkich igiełek translatora uprzęży,
zamieniajšcego ich brzęczenie w figury, które można
interpretować jako słowa. Pokazujš mowę ciała. Swoje
pierwsze ruchy w uprzęży też wykonuje się z dziećmi - to one
trzymajš uchwyt i przyciskajš kolana do miseczek na
biodrach. Jeli sš już doć duże i silne, próbujš latać.
Czasem uda się przelecieć cały pokój, czasem się spada i
leży jedno na drugim, rozpycha i próbuje rozplštać... jak z
każdym innym, normalnym dzieckiem.
Najważniejszy element nauki dotyczy emocji. Chodzi o
to, przez co trzeba przejć, jeli zaakceptujš człowieka
choćby częciowo. W szkole tłumaczš, że może to być wynik
jakiej reakcji chemicznej. Akurat. Kto raz poczuł co
takiego, ten wie do razu, że nie ma to żadnego zwišzku
z chemiš. To duchowa fala miłoci i wdzięcznoci, która
wali w umysł z takš siłš, że człowiek zwija się w kłębek.
Myli, że zrozumiał wszystko. I wie, że czymkolwiek to
jest, warto było się starać.
Pamiętam, jak poczułem to po raz pierwszy. Bawiłem się
wtedy z którym z młodszych dzieci. Gralimy takš długę
chochlš i lepkš piłkš. Zrobiłem ruch, złapałem za plecami
i natychmiast odrzuciłem do niego, a on stał tylko i patrzył
na mnie; wielkie oczy lniły mu jak porcelana. I wtedy
trafiło mnie z takš siłš, aż pomylałem, że pęknę.
Naturalnie, kto raz to poczuje, chciałby znowu. Dlatego w
Akademii uczš nas panować nad emocjami. To uczucie
przynależnoci jest dla nich sensem wszystkiego. Łšczy ich i
daje zdrowie. Ale ludziom wolno go tylko posmakować. Tak to
nazywajš w szkole: posmakować. Kiedy czuje się, że nadpływa,
trzeba odstšpić. Nie pozwalać, żeby trafiło z całš mocš. Za
pierwszym razem, w ogrodzie z tym dzieciakiem, dostałem
pełnš dawkę i zapłaciłem za to. Poza płomiennym blaskiem
przynależnoci trwa czarna, pusta nicoć, która uderza
jeszcze mocniej. Załatwiła mnie prawie na dobre. Byłem tak
załamany, że przez następne trzy dni mylałem tylko, jak
mógłbym się zabić tym małym scyzorykiem od taty. W końcu
jako z tego wyszedłem i od tej pory byłem już
ostrożniejszy. Pilnowałem, żeby tylko smakować.
Trzeba nauczyć się, ile można przyjšć, a potem cišgnšć
aż do granicy, ale pozostawać po bezpiecznej stronie. Byli
tacy, którzy chcieli więcej. Brali, ile mogli i wytwarzali
w sobie tolerancję. Nie myleli o konsekwencjach. To
renegaci. Miałem się jeszcze z nimi spotkać.
W drugim roku z rodzinš radziłem sobie całkiem dobrze.
Nie czułem już uprzęży, a umysł bez trudu zamieniał na
słowa i obrazy wyciskane na plecach kontury. Polubiłem
swoje gniazdo. Ojciec zabierał mnie na przeloty w uprzęży
i zgralimy się doskonale. Oczywicie on widział i
miał czuły radar, więc nie musiałem nim kierować. Ale pomógł
mi zrozumieć system ruchu i kto ma pierwszeństwo na
skrzyżowaniach. Powiedział, że byłem najlepszym psem, jaki
trafił do gniazda. Psem. W ten sposób uprzšż tłumaczyła
dwięk, który nas okrelał. Ojciec też się do mnie
przywišzał. Czułem, jak nadpływajš emocje, więc
zesztywniałem wewnętrznie i posmakowałem tylko odrobinę.
Wiedziałem, że niełatwo mu przyzwyczaić się do przewodnika
tylko po to, żeby się rozstać. Mnie też nie było lekko. Ale
takie jest życie.
Kilka dni po tych pochwałach ojca dyrektor wezwał mnie
do gabinetu. Kiedy wszedłem, siedział za biurkiem. Miał
wielkie okulary - to dobrze, bo małe oczy zaczynały robić
na mnie dziwne wrażenie.
- Byłe doskonałym, wybitnym studentem - zaczšł dyrektor.
- Dziękuję panu.
- Dokonałe więcej niż mielimy prawo oczekiwać.
Mówił ze wzruszeniem. Zawsze mnie dziwi, że tak wyranie
okazujemy emocje: drżšcy głos, przymglone spojrzenie. A
tak niewiele przebija się uczuć.
Dyrektor przetarł okulary.
- Zwrócił się do nas przedstawiciel bardzo szczególnego
klienta. To bardzo, ale to bardzo ważna osobistoć tego
wiata. Nie mielimy jeszcze okazji służyć komu tak wybitnemu.
Na szczęcie, możemy podjšć to wyzwanie. Wierzę, że jeste
gotów do pracy przewodnika. Wierzę, że jeste jedynš osobš,
która może prowadzić tego klienta. - Położył mi dłonie
na ramionach i spojrzał głęboko w oczy. - Co ty na to?
- Zaryzykuję - mruknšłem.
Nazwałem go Henrym. Był artystš. Artystš to znaczy
malarzem i rzebiarzem, najsłynniejszym, jaki kiedykolwiek
żył na tej planecie. Jednym z powodów było to, że żył już
tak długo - dłużej niż wszyscy jego krewni. Teraz mieszkał
sam. To był drugi powód jego sławy. Dla nich jest
zdumiewajšce i absolutnie niepojęte, że kto zdecydował się
na samotnoć. Cišgle go o to pytali, a on zawsze
odpowiadał, że nie jest sam, że sš przy nim wszyscy, którzy
kiedykolwiek oglšdali jego prace. Ale naprawdę mieszkał sam,
a oni nie mogli tego zrozumieć.
Trzeci powód sławy Henry'ego to fakt, że był niesamowicie
dobry. Może i latał w kółko, porozumiewał się brzęczeniem
i krótkimi tańcami, a żywił obgryzajšc brzegi wielkich
lici... ale potrafił też malować. Za płótno służył mu
rodzaj jedwabistego materiału rozcišgniętego na różnego
kształtu sztalugach - czasem prostokštnych. Odkšd pamiętali,
pokrywał je cudownymi obrazami.
Henry był wielkim mistrzem i byłby nim na każdej planecie.
Niestety, zestarzał się. Olepł. Jego wielkie oczy stały
się teraz mlecznobiałymi talerzami i Henry tylko z grubsza
rozpoznawał kształty i odróżniał wiatło od ciemnoci.
Wzrok pogarszał mu się od dawna, ale Henry cišgle malował.
Potem przestał działać radar. Pierzaste wyrostki na głowie
zwiędły i zwinęły się, a Henry zapadł w noc. Po raz pierwszy
był naprawdę sam. Ale wcišż nie stracił siły. Nie chciał czekać
na mierć w gniedzie dla starców. Miał jeszcze tyle pracy!
Dlatego skontaktował się z Akademiš, a Akademia posłała
mnie.
Dom Henry'ego nazwałem Atelier, bo tym włanie był.
Stał na urwisku, skšd roztaczał się wspaniały widok na