Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
- Dwóch z tutejszej stróży, dwóch naszych i dwóch... tamtych - powiedział, ściągając skraj zesztywniałej tkaniny. - Zobaczcie, jeśli chcecie.
- Ciri, odejdź.
- Też chcę zobaczyć! - dziewczynka wychyliła się zza niego, patrząc na trupy z otwartymi ustami.
- Odejdź, proszę. Zajmij się Triss.
Ciri fuknęła niechętnie, ale usłuchała. Geralt podszedł bliżej.
- Elfy - stwierdził, nie kryjąc zdumienia.
- Elfy - potwierdził żołnierz. - Scoia'tael.
- Kto?
- Scoia'tael - powtórzył żołdak. - Leśne bandy.
- Dziwna nazwa. To znaczy, jeśli się nie mylę, „Wiewiórki”?
- Tak, panie. Właśnie Wiewiórki. Tak się sami zowią w elfim języku. Jedni mówią, że dlatego, że czasem ogony wiewiórcze noszą u kołpaków i czapek. Inni zaś, że to przez to, że w boru mieszkają, orzeszkami się karmią. Utrapienie z nimi coraz większe, powiadam wam.
Geralt pokręcił głową. Żołnierz nakrył zwłoki płótnem, wytarł ręce o kaftan.
- Chodźcie - powiedział. - Nie ma co tu stać, powiodę was do komendanta. Chorą zajmie się nasz dziesiętnik, jeśli potrafi. Umie przypalać i zszywać rany, nastawiać kości, to może i leki potrafi bełtać, kto go wie, to łebski chłop, góral. Chodźcie, panie wiedźmin.
W chacie mytnika, zadymionej i ciemnej, trwała właśnie ożywiona, hałaśliwa dyskusja. Krótko ostrzyżony rycerz w kolczudze i żółtej tunice pokrzykiwał na dwóch kupców i włodarza, czemu z dość obojętną i ponurą miną przyglądał się mytnik z zabandażowaną głową.
- Powiedziałem, nie! - rycerz walnął pięścią w rozklekotany stół i wyprostował się, poprawiając ryngraf na piersi. - Dopokąd nie wrócą podjazdy, nie ruszycie mi się stąd! Nie będziecie plątać się po gościńcach!
- Mus mi we dwa dni w Daevon być! - rozdarł się włodarz, podsuwając pod oczy rycerza krótki nakarbowany kij z wypalonym znakiem. - Powód wiodę! Jeśli się spóźnię, komornik głowę mi urwie! Poskarżę się u wojewody!
- A poskarż, poskarż - zadrwił rycerz. - A radzę, wymość sobie pierwej portki słomą, bo wojewoda tęgo potrafi kopnąć. Ale na razie ja tu rozkazuję, bo wojewoda daleko, a twój komornik łajno dla mnie. O, Unist! Kogo to prowadzisz, setniku? Jeszcze jeden kupiec?
- Nie - odpowiedział setnik z ociąganiem. - To wiedźmin, panie. Jego miano jest Geralt z Rivii.
Ku zaskoczeniu Geralta rycerz uśmiechnął się szeroko, podszedł i wyciągnął rękę do powitania.
- Geralt z Rivii - powtórzył, wciąż uśmiechnięty. - Słyszałem o was, i to z nie byle jakich ust. Co was tu sprowadza?
Geralt wyjaśnił, co go sprowadza. Rycerz przestał się uśmiechać.
- Nie trafiliście w dobrą porę. Ani okolicę. Mamy tu wojnę, panie wiedźminie. Po lasach kluczy banda Scoia'tael, nie dalej jak wczoraj ścięliśmy się z nimi. Czekam tu na posiłki i zaczynamy obławę.
- Wojujecie z elfami?
- Nie tylko z elfami. Cóż to, wy, wiedźmin, nie słyszeliście o Wiewiórkach?
- Nie. Nie słyszałem.
- Gdzie tedy bytowaliście ostatnie dwa lata? Za morzami? Bo tu u nas, w Kaedwen, Scoia'tael zadbali o to, by było o nich głośno, tak, postarali się o to nieźle. Pierwsze bandy pojawiły się, ledwo wybuchła wojna z Nilfgaardem. Skorzystały, przeklęte nieludy, z naszych trudności. Myśmy bili się na południu, a oni na tyłach zaczęli wojnę podjazdową. Liczyli na to, że Nilfgaard nas zmiażdży, zaczęli krzyczeć o końcu ludzkiego panowania, o powrocie dawnych porządków. Ludzi do morza! Takie ich hasło, pod takim mordują, palą i grabią!
- To wasza wina i wasze nynie zmartwienie - odezwał się ponuro włodarz, uderzając po udzie zaciętym kijem, oznaką swej funkcji. - Wasze, wielmożów i pasowanych. Wyście to nieludzi gnębili, żyć im nie dawali, to i macie teraz. A my tędy zawsze powody wodziliśmy i nikt nam nie zawadzał. Wojsko nam potrzebne nie było.
- Co prawda, to prawda - powiedział jeden z milczących do tej pory, siedzących na ławie kupców. - Nie groźniejsze są Wiewiórki od zbójców, którzy grasowali tu po drogach. A za kogo elfy wzięły się najpierw? Waśnie za zbójców.