Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Wtedy musicie jechać, opowiedzieć Skrzetuskiemu, co
się stało, by ruszył kniaziówny szukać. Powiedzcie mu, żeby sobie z chorągwi moich przy staroście wałeckim
wybrał tylu pocztowych, ilu będzie do ekspedycji potrzebował. Zresztą prześlę mu przez was permisję i dam list, bo
mi jego szczęście wielce na sercu leży.
– Wasza książęca mość ojcem nas wszystkich jesteś – rzekł Wołodyjowski – dlatego po wiek życia w wiernych
służbach trwać chcemy.
– Nie wiem, czyli nie głodna wkrótce u mnie będzie służba – rzekł książę – jeśli mi cała fortuna zadnieprzańska
przepadnie, ale póki starczy, póty co moje, to wasze.
– O! – wykrzyknął pan Michał. – Nasze to chudopacholskie fortuny do waszej książęcej mości zawsze będą
należały.
– I moja z innymi! – rzekł Zagłoba.
– Jeszcze tego nie trzeba – odparł łaskawie książę. – Mam też nadzieję, iż jeśli wszystko utracę, to
Rzeczpospolita chociaż o dzieciach moich będzie pamiętała.
Książę mówiąc to widocznie miał chwilę jasnowidzenia. Rzplita bowiem w kilkanaście lat później oddała jego
jedynemu synowi, co miała najlepszego – to jest koronę, ale tymczasem olbrzymia fortuna Jeremiego istotnie była
zachwiana.
– Tośmy się wywinęli! – mówił Zagłoba, gdy obaj z Wołodyjowskim wyszli od księcia. – Panie Michale,
możesz być pewien promocji. Pokaż no ten pierścień. Dalibóg, wart on ze sto czerwonych złotych, bo kamień
bardzo piękny. Spytaj się jutro jakiego Ormianina na bazarze. Można by za takową kwotę i w jedle, i w napoju, i w
innych delicjach opływać. Cóż myślisz, panie Michale? Żołnierska to maksyma: „Dziś żyję, jutro gniję!” – a sens z
niej taki, że na jutro nie warto się oglądać. Krótkie życie ludzkie, krótkie, panie Michale. Najważniejsze to, że już
cię będzie odtąd książę w sercu nosił. Dałby on był dziesięć razy tyle, żeby Skrzetuskiemu z Bohuna prezent zrobić,
a tyś to uczynił. Możesz się spodziewać wielkich łask, wierzaj mi. Mało to książę wsiów rycerstwu dożywotnie
puścił albo i zgoła podarował? Co tam taki pierścień! Pewnie i ciebie jakowa intrata spotka, a w ostatku jeszcze cię
książę z jaką krewniaczką swoją ożeni.
Pan Michał aż podskoczył.
– Skąd waść wiesz, że...
– Że co?
– Chciałem powiedzieć: co też waści w głowie? Jakżeby taka rzecz stać się mogła?
– Alboż to się nie trafia? albożeś nie szlachcic? alboż to nie wszystka szlachta sobie równa? Mało to każden
magnatus ma dalekich krewnych i krewniaczek między szlachtą, które to krewniaczki później za swych
zacniejszych dworzan wydaje? Przecie podobno i Suffczyński z Sieńczy ma też jakąś daleką krewną
Wiśniowieckich. Wszyscyśmy bracia, panie Michale, wszyscyśmy bracia, choć jedni drugim służym, gdyż wspólnie
od Jafeta pochodzimy, a cała różnica w fortunie i urzędach, do których każdy dojść może. Podobno gdzie indziej są
dyferencje znaczne między szlachtą, ale parszywa też to szlachta! Rozumiem dyferencje między psami, jako są
legawce, charty misterne lub ogary głosem goniące, ale uważ, panie Michale, że ze szlachtą nie może tak być,
bobyśmy psubratami, nie szlachtą byli, której hańby dla tak wdzięcznego stanu Panie Boże nie dopuść!
– Słusznie waszmość mówisz – rzecze Wołodyjowski – ale przecie Wiśniowieccy królewski to prawie ród.
– A ty, Michale, zali nie możesz być królem obran? Ja pierwszy, gdybym się uparł, tobie bym właśnie dał
kreskę, jako pan Zygmunt Skarszewski, który przysięga, że za sobą samym będzie głosował, jeśli się tylko w kości
nie zagra. Wszystko, chwalić Boga, u nas in liberis suffragiis – i chudopacholstwo to nasze, nie urodzenie, w drodze
nam staje.
– Otóż to właśnie! – westchnął pan Michał.
– Cóż robić! Zrabowano nas ze szczętem i zginiemy, jeśli nam Rzplita jakowych prowentów nie obmyśli –
zginiemy marnie! Cóż dziwnego, że człowiek, choć z natury i wstrzemięźliwy, lubi się napić w takich opresjach?
Pójdźmy chyba, panie Michale, napić się po szklaneczce cienkusza, może się choć trochę pocieszymy.
Tak rozmawiając doszli do Starego Miasta i wstąpili do winiarni, przed którą kilkunastu pachołków trzymało
szuby i burki pijącej w środku szlachty. Tam siadłszy za stołem kazali sobie podać gąsiorek i poczęli się naradzać,
co im teraz po pobiciu Bohuna począć wypada.
– Jeśli się sprawdzi, że Chmielnicki, od Zamościa ustąpi i pokój nastanie, tedy kniaziówna już nasza – mówił
Zagłoba.
– Trzeba by nam jak najprędzej do Skrzetuskiego. Już go też nie opuścimy, póki się dziewczyna nie odnajdzie.
– Pewnie, że razem pojedziemy Ale teraz nie ma sposobu dostać się do Zamościa.
– To już wszystko jedno, byle nam Bóg później poszczęścił.
Zagłoba wychylił szklanicę.
– Poszczęści, poszczęści! – rzekł. – Wiesz, panie Michale, co ci powiem?
– Co takiego?
– Bohun zabit!
Wołodyjowski spojrzał ze zdziwieniem:
– Ba, któż wie lepiej ode mnie?