Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Zwraca się rzutki, oddaje się przez furtkę lub przez dziurę w żywopłocie kociaka — „ach, jaki uroczy” — albo szczeniaka — „ach, jaki uroczy”. W głosach przytłumione rozdrażnienie bez adresata; czasem tylko gwałtownie zbacza ono z jednostajnie zakreślonej krzywej i rysuje ostre kąty na sąsiedzkim niebie, zawsze z błahych powodów, nigdy z prawdziwych; kiedy spodek tłucze się z brzękiem, piłka łamie kwiaty, dziecięca ręka rzuca garść piasku na błyszczący lakier samochodu, świeżo uprane, świeżo uprasowane ubranie oblewa strumień wody z węża ogrodowego. Wtedy stają się przenikliwe głosy, którym nie wolno być przenikliwymi z powodu oszustwa, zdrady małżeńskiej, sztucznego poronienia. „Ach, po prostu masz przewrażliwiony słuch, zażyj coś na uspokojenie.”
Nie zażywaj nic, Mario.
Otwiera drzwi wejściowe: wewnątrz cisza i przyjemne ciepło. Mała Marysia śpi na górze. Tak prędko wszystko poszło: ślub w Bonn, miodowy miesiąc w Rzymie, ciąża, poród — brązowe loki dziecka na śnieżnobiałej poduszce. Pamiętasz, jak on nas oprowadzał po swoim domu i tryskając życiem oznajmił: „Mam tu dość miejsca na dwanaścioro dzieci” — teraz co rano przy śniadaniu przygląda ci się z nie wypowiadanym na głos „No, jak?”, a jego prostoduszni bracia w wierze i polityce wykrzykują po trzecim kieliszku koniaku: „Początek zrobiony, co rok to prorok!”
W mieście zaczynają szeptać. Znowu byłaś w kinie, siedziałaś w kinie w to promienne, słoneczne popołudnie. Już znowu w kinie — i znowu.
Cały wieczór spędziłaś sama na zebraniu Koła u Blotherta, z ciągłym „ka, ka, ka...” w uszach, i tym razem końcówka nie brzmiała — nclerz, ale tholon. Świdruje ci to słowo w uchu jak obce ciało. Brzmi trochę jak klinkier, trochę też jak karbunkuł. Blothert ma licznik Geigera, którym wykrywa katholon. „Ten go ma — ten nie ma — ta go ma — ta nie”. Tak jak przy wróżeniu z listków akacji: kocha, nie kocha. Kocha. Sprawdza się istnienie katholonu w klubach piłki nożnej i u kolegów z partii, u rządu i u opozycji. Szuka się go jak piętna rasy i nie znajduje; nordycki nos, romańskie usta. Jeden ma go na pewno, posiadł go, ten gwałtownie poszukiwany przedmiot pożądania. To sam Blothert, strzeż się jego wzroku, Mario. Spóźniona zmysłowość, wyobrażenie o szóstym przykazaniu na poziomie seminarzysty, a o pewnych grzechach mówi wyłącznie po łacinie. In sexto, desexto. Oczywiście, to przypomina mu seksualizm. I kochane dzieci. Starsze, osiemnastoletni Hubert i siedemnastoletnia Margret, mogą dziś pójść spać trochę później, żeby wynieść jakąś korzyść z rozmów dorosłych. Usłyszeć o katholonie, państwie stanowym, karze śmierci, która wywołuje w oczach pani Blothert takie dziwne migotanie, nadaje jej głosowi wysokie, niespokojne tony, brzmią w nich jednocześnie śmiech i płacz, dają w połączeniu uczucie rozkoszy. Usiłowałaś pocieszyć się zatęchłym lewicowym cynizmem Fredebeula: na próżno. Na próżno usiłowałaś zirytować się zatęchłym prawicowym cynizmem Blotherta. Istnieje takie ładne słówko: nic. Myśl o niczym. Nie myśl o kanclerzu ani o katholonie, myśl o klownie, który płacze w wannie, któremu kawa ścieka na pantofle.
15.