Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Umieszczam żerdź na wysokości trzech stóp i skaczę z rozbiegu, machając ramionami. Uświadamiam sobie, jak wielką siłę wybicia mają już teraz w nogach te pisklaki. Jeśli sprężystość nóg rośnie proporcjonalnie do siły skrzydeł, dojrzały ptak powinien skakać prawie tak dobrze jak żaba, nawet bez użycia skrzydeł. Ciekawe byłoby zobaczyć zachowanie ptaka, który rozwija się bez skrzydeł. Nie myślę o pingwinie czy innym gatunku, który utracił zdolność latania na korzyść poruszania się w wodzie, ale o ptaku naturalnie zdolnym do lotu, tylko pozbawionym skrzydeł.
Wieczorem ramiona mam śmiertelnie obolałe od trzepotania, ale nie robię przerwy w ćwiczeniach. Jeśli małe ptaszki potrafią wytrzymać, to i ja potrafię. Wreszcie udaje mi się wskoczyć na żerdź i nie spaść. Największą trudność sprawia mi to samo, co pisklakom: zatrzymać ruch do przodu i nie spaść na drugą stronę poprzeczki. Dla utrzymania równowagi macham ramionami.
Już wiem, czego mi trzeba: ogona. Mógłbym wszyć kawał materiału między nogawki, ale nie o to chodzi. Ogon musi pracować niezależnie od nóg, a ja muszę nim sterować. Pisklaki już umieją podnosić i opuszczać ogonki, a także je rozcapierzać. Wyćwiczyły to, załatwiając się z gniazda. Jeszcze ciągle trzymam się na tym samym etapie, co one, ale już widzę, że bez pomocy mechanicznej nie dam rady. Jedno wiem na pewno: nie chcę żadnego silnika ani niczego w tym rodzaju. Jeśli nie zdołam unieść się w powietrze o własnych siłach, to wolę w ogóle nie latać.
Pierwszy wzlot udaje się ciemnemu. Alfonso po karmieniu siada wyżej, żeby trochę odpocząć od dzieci, a ten mały leci za nim jakby nigdy nic. Nie wydaje mi się, żeby i nad tym lotem choć trochę się zastanowił. Może na tym częściowo polega tajemnica latania: nie myśleć o nim za wiele. Nie wiem, jak miałbym się powstrzymać od takiego myślenia.
Ciemny samczyk ląduje na poprzeczce tuż przy Alfonsie, ustawiony do niego bokiem, ale tak gwałtownie macha skrzydełkami na znak, że chce jeść, że traci równowagę i wali się w dół. W trakcie upadku opamiętuje się i bardziej szybuje niż spada prosto do naczyńka z pokarmem pod ścianą klatki.
Wygląda na to, że taki pisklak zniesie każdy upadek i nic po nim nie będzie znać. Ten ciemny malec przeskoczył sam siebie cztery razy z nawiązką — to tak, jakbym ja miał wybić się z ziemi na dach. Nawet zeskoczyć bym nie umiał z tej wysokości w ten sposób, żeby nic sobie nie zrobić — a on nie ma jeszcze miesiąca. Niezbyt to zachęcające, ale i tak będę dalej patrzeć i ćwiczyć. Żadnemu kanarkowi nie może zależeć na lataniu bardziej niż mnie. Nie potrzebuję wcale fruwać tak świetnie jak kanarek: starczy, jak się nauczę szybować w dół z wysoka przy pomocy ramion.
Ptasia złożyła pierwsze jajko: nowe gwiazdko zaczyna żyć. Wybieram jajeczko tak jak poprzednio i podkładam atrapę. Ptasia nie przykłada się zanadto do wysiadywania pierwszego jajka, ale trzyma się gniazda, żeby je chronić przed młodymi. Daje do zrozumienia, że już z nimi skończyła i byłaby szczęśliwa, gdyby wyniosły się z klatki. Trochę tak, jak czasami rodzice nastolatków. Znosi ich obecność i karmi je, jeśli bardzo nalegają, ale myślami jest gdzie indziej.
Mija kilka dni i wszystkie pisklęta potrafią już wzlecieć na dowolną żerdź albo do gniazda: zaczyna je bawić sondowanie własnych możliwości. Ptasia zasadza się na gnieździe na całego po złożeniu ostatniego jajka. Zdaje się, że to bardziej z obawy przed atakiem starszych dzieci na nowe gniazdo, niż z jakichkolwiek innych powodów.
Wszystkie młode zaczynają dziobać papkę z jajka, którą wstawiam na dno klatki. Na początku smarują się nią przypadkowo, kiedy skaczą wokół jedzącego Alfonsa. Wskakują do pełnego naczyńka, wyskakują z powrotem i nagle, całkiem niechcący, dochodzą do wniosku, że przecież mogą samodzielnie dobrać się do jedzenia. Oznacza to moment zwrotny. Postanawiam nie zamykać wejścia do klatki i czekać, co nastąpi.