Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Kobiety zaraz po przybyciu musiały się rozebrać, a następnie obcinano im włosy niemal do skóry. Potem odchodziły wysadzaną czarnymi sosnami aleją Himmelstrasse. Układałem stosy rzeczy: wszystkie przedmioty były sortowane, klasyfikowane. Nieszczęśni Żydzi przywozili z Warszawy lub z krańców Europy naczynia stołowe, wieczne pióra, fotografie dzieci. Mamo, przeniosłem, przerzuciłem tyle odzieży podobnej do twojej; braciszkowie moi, widziałem tyle zdjęć podobnych do was! A każdy przedmiot był osobnym nieszczęściem, był czyimś życiem, splotem radości i nadziei. Martwym życiem, które będzie mogło istnieć dalej tylko dzięki żywym, jeśli je pomszczą i opowiedzą prawdę. Żyj więc, Mietek; Marcinie, żyj!
Pracowałem w komando drwali, żywiąc nadzieję, że w lesie uda mi się uciec, ale pilnowali nas dobrze. W komando „maskującym" przykrywaliśmy zasieki gałęziami sosny, aby obóz był niewidoczny, aby stał się polaną, gdzie przepadały setki tysięcy ludzi, tylko tym motorem, rozdrapującym żółty piasek. W komando, do którego należało utrzymanie obozu w czystości, zamiatałem Himmelstrasse, baraki i peron. I uniknąłem „lazaretu".
Potem, pewnego dnia... kto wie, jak długo po moim przybyciu; czas nie istniał w Treblince... A wiec pewnego dnia wyznaczono mnie do załadunku. Przy peronie stały puste wagony, do których, zgięci wpół, zanosiliśmy paki odzieży. Układaliśmy jedne na drugie, aż piętrzyły się po sam dach. Biegałem wśród nieustannych wrzasków, pilnowali mnie Ukraińcy, kapo i esesmani. Wskakiwałem do wagonu, wpychałem paczki i wracałem do baraków po następne, usiłując zorientować się, gdzie są Ukraińcy i esesmani, aby zdecydować, czy zmożony zmęczeniem i głodem, mogę pozwolić sobie zaczerpnąć tchu i przez chwilę biec trochę wolniej. I nagle zdałem sobie sprawę z tego, że oto mam przed sobą pociąg spełniający swe normalne zadanie, pociąg, który miał wyjechać z Treblinki załadowany odzieżą. Pobiegłem szybciej, mój plan krystalizował się. Wsiąść do pociągu, zrobić sobie kryjówkę pośród pakunków, zagrzebać się w nią głęboko i odjechać. Rzuciłem się naprzód, wskoczyłem do wagonu, ale załadunek już się kończył. Próbowałem gorączkowo, lecz wszędzie paki tworzyły mur, sięgający od ściany do ściany. Już zbliżali się esesmani, sprawdzali, czy nie ma ani odrobiny luzu między paczkami, i sami zatrzaskiwali drzwi. Musiałem opuścić peron; spóźniłem się z moim pomysłem, dałem się wciągnąć w tryby strachu, grozy, zmęczenia i przepuściłem szansę, pierwszą szansę, właśnie tę, którą trzeba wykorzystać. Nie okazałem się godny ciebie, ojcze, ty byłbyś na pewno zdążył. Tego wieczoru, pogrążony w rozpaczy, zacząłem marzyć, że ojciec uciekł, że zdołał ukryć się w pociągu, który wyjechał z Treblinki, i teraz walczy.
Odtąd myślałem już tylko o załadunku paczek. Teraz nie potrzebowałem powtarzać sobie „trzeba żyć, trzeba uciekać", wiedziałem już, jak to zrobić, i w duchu opracowywałem wciąż szczegóły powziętego planu. Obmyśliłem, jak ustawić paczki w kącie wagonu, jak najdalej od drzwi, aby tworzyły ścianę maskującą kryjówkę, jak wzmocnić jej boki, pozwalając spiętrzać się pakunkom. Byłem gotów. Ale przez kilka dni nie ładowano żadnego pociągu. Potem przydzielono mnie do komando sprzątaczy: zamiatałem. Widziałem, jak ładowano pociąg, ale nie mogłem w tym uczestniczyć. Byłem gotów, ale przepuściłem pierwszą okazję.
Wieczorem znów uniosła mnie czarna fala. Miałem przed oczami moich najbliższych, wróciłem na Senatorską, szmu-glowałem worki zboża, a Mokotów-Mogiła śmiał się; piłem palącą wódkę, którą nalewała mi Jadzia; trzymałem za rękę Zofię i śmieliśmy się oboje. Porwała mnie czarna fala i znów przypomniałem sobie oprawcę z gestapo, który odwiedził mnie w celi na Pawiaku i nad którym zatriumfowałem. I to wszystko miałoby pójść na marne?