Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Cybernetyk. Ona i towarzyszący jej geolog przebywali
wprawdzie w pobliżu Mufiego i Enrica, ale po znalezieniu pierwszej
ofiary wypadku oboje oddalili się w górę stoku, a więc w stronę prze-
ciwną do tej, w której znaleziono następnie Teda. Mało prawdopo-
dobne, by Ida mogła to zrobić.
Krystyna. Elektronik. Była bardzo daleko od miejsca obu wypad-
ków, na prawym skrzydle grupy. Brak podstaw do podejrzeń i raczej
brak możliwości jej udziału w wypadkach.
Brian. Automatyk. Towarzyszący mu geolog powiedział mi póź-
niej, że Brian pozostawał często w tyle. Znikał kilkakrotnie swemu
towarzyszowi, ale tylko na krótkie chwile. Trudno powiedzieć „tak”
albo „nie”.”
31
Niewiele dał mi ten przegląd. Może ze dwie osoby dałoby się na jego podstawie uwolnić od podejrzeń. Dlaczego tak uczepiłem się tej metody i tej koncepcji?
Czy naprawdę ktoś z nas oszalał?
Uczono mnie, że gdy dzieje się coś dziwnego na nie zamieszkanej planecie
albo w astrolocie, w pierwszym rzędzie trzeba szukać sprawcy wśród załogi, a dopiero potem — wymyślać hipotezy o działaniu obcych czynników. Choćby nawet
działy się rzeczy graniczące z nieprawdopodobieństwem. Dlatego muszę, choć
z ciężkim sercem, posądzać wszystkich bez wyjątku. Czy chciałbym, aby się oka-zało, że wszyscy są w porządku, że nikt z nas nie działa przeciw nam? Nie mogę powiedzieć, że chciałbym tego. Gdyby tak było, trzeba by założyć działanie obcej świadomej siły. . .
6
Kamil pomacał w kieszeni pistolet i ruszył w kierunku kabiny nawigacyjnej.
Wszedł cicho i stanął za plecami Mufiego, który objął dyżur po wypadku Erwina.
— Wszystko w porządku? — spytał.
Mufi odwrócił powoli twarz znad pulpitu.
— Raczej tak — powiedział. — Tylko. . .
— Co „tylko”?
— Erwin powiedział mi wczoraj, że musi coś sprawdzić. Odkrył pewne roz-
bieżności namiarów, chyba jakieś przekłamanie komputera.
— Mówił ci o tym?
— Wspomniał tylko. Gdzie on właściwie jest? Zachorował podobno. . .
— Kto tak powiedział?
Mufi spojrzał na Kamila, mrużąc oczy i uśmiechając się jedną stroną twarzy.
— Tak, jakoś. . . wydawało mi się, że coś słyszałem od doktora Adama.
— Erwin został odłożony do przetrwalnika.
— Kogo ożywimy na jego miejsce?
— Nie wiem. Mamy jeszcze kilku nawigatorów. . . A co do tego kursu, to
sprawdź wszystko sam. Mnie Erwin też wspomniał o jakiejś pomyłce. Zrób to
zaraz, ale nie mów o tym nikomu. A gdy będziesz już miał wynik, zawiadom
mnie.
— Rozumiem. Co się stało?
— Nic się nie stało! — burknął Kamil z irytacją. — A moje polecenie traktuj
jako rozkaz dowódcy.
— Tak jest! — Mufi uniósł się nieco z fotela, a twarz mu spoważniała.
Kamil poszedł w kierunku przetrwalni. Nie lubił tej części astrolotu. Pomijając już niemiły chłód, którym stamtąd wiało, rzędy przetrwalników przypominały mu o kilku rzeczach, o których pragnął nie pamiętać. Tu trwali — bo trudno powiedzieć „spali”, „żyli” lub „mieszkali” — ci członkowie wyprawy, których czuwanie nie było w danej chwili konieczne. Stąd, jak z półek bibliotecznych, można było pobrać potrzebnego człowieka, ożywić go, zadać mu pytanie — i na powrót odstawić na półkę. Cały ogromny sektor astrolotu zabudowany był stelażami, pełny-33
mi tych „ludzkich konserw”. Na najwyższych kondygnacjach umieszczono tych, których nie potrzeba używać do końca pierwszego etapu wyprawy. Byli tam więc uczeni — badacze, specjaliści od słońc i planet, operatorzy sprzętu planetarnego, pomocniczy personel laboratoryjny. Niżej, na łatwo dostępnych poziomach, byli ci, którzy prowadzili astrolot do celu: nawigatorzy, piloci, dowódcy, cybernetycy, łącznościowcy.
W stanie anabiozy, nie zużywając praktycznie pożywienia, wody i tlenu, pod
opieką kilkunastu aktualnie dyżurujących członków załogi, cały ten żywy ładunek wiedzy, umiejętności i doświadczenia wędrował poprzez przestrzeń i czas do celu odległego o dziesiątki lat świetlnych. Każdy z członków załogi spędzał tu znaczną większość czasu podróży, starzejąc się biologicznie w stopniu o wiele mniejszym, niż gdyby odbywał tę podróż w „normalnym” stanie. Jeśli więc na przykład „w
zapasie” było dziesięciu pierwszych nawigatorów, to każdy z nich tylko dziesiątą część podróży odbywał w stanie czynnego życia.
Tylko Kamil pozbawiony był dobrodziejstwa konserwacji. To znaczy, teore-
tycznie, mógł z niej korzystać. Jednak w praktyce. . . Po prostu Kamil odpowiadał za wszystkich. Szef bezpieczeństwa załogi nie miał dublerów. Pełniąc z urzę-
du funkcję drugiego zastępcy dowódcy, reprezentował ciągłość w tej nieustannej zmienności: musiał poznać wszystkich po kolei podczas ich pracy w astrolocie.
Dlatego musiał być człowiekiem młodym, przynajmniej w chwili startu wyprawy.
Przez dwadzieścia lat dotychczasowej podróży Kamil zdołał przebytować
w przetrwalniku zaledwie kilka lat. Dodając do tego „oszczędność” spowodo-
waną relatywistyczną kontrakcją czasu podczas rozpędzania statku do prędkości podświetlnej, z owych dwudziestu lat — co najwyżej dziesięć udało mu się zaosz-czędzić w stosunku do swych ziemskich rówieśników. Teoretycznie — czas jego
pracy nie był w sposób ścisły unormowany. Mógł w każdej chwili poddać się anabiozie, przekazując obowiązki jednemu z zastępców dowódcy. Jednak Kamil nie