Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Tam przynajmniej mógłbym znaleźć jakąś osłonę. Problem polega na tym, że kiedy nic się nie dzieje, zwykle staję się nieostrożny.
Bliżej mostu brzegi strumienia porośnięte były krzakami i chwastami. Schowałem się między krzakami i ostrożnie przyjrzałem się mostowi. Wyglądało na to, że nie było na nim nikogo. Zacząłem martwić się o czas; mój zegarek, zwyczajny Bulova, nie świecił w ciemnościach i nie mogłem odczytać z niego godziny, choć próbowałem wykręcać nadgarstek we wszystkie strony. Dostałem go od sierocińca świętego Wincentego, kiedy skończyłem szkołę średnią, bo byłem najlepszy w klasie. Zadziwiające, że ciągle chodził, choć tak wiele już przeszedł. Nie był nawet wodoszczelny, a wiele razy lądował w wodzie.
Do mostu doszedłem od naszej strony. Wsunąłem się pod przęsło i zacząłem macać dłońmi w ciemnościach, szukając min albo lasek dynamitu. Nic tam nie było. Po cichu podciągnąłem się i położyłem płasko na moście. W tej właśnie chwili poczułem, że księżyc, gwiazdy i wszystkie dostępne źródła światła skierowały się dokładnie na mnie. Spojrzałem za siebie, spodziewając się, że zobaczę tam swój cień. Było jednak zbyt ciemno, to moja wyobraźnia zaczynała po prostu wariować.
Ponownie przewróciłem się na brzuch i zacząłem sprawdzać most. Myślałem, że gdyby coś zaczęło się dziać, skoczę do wody i pozwolę prądowi znieść się w dół strumienia. Nie sądzę, bym sam mógł na to wpaść, taka myśl pojawiła się w mojej głowie znikąd.
Sekretem udanego patrolu jest zawsze poddanie się kompletnej paranoi. Trzeba oczekiwać najgorszego, być na nie zawsze przygotowanym, czekać, bo może nadejść w każdej chwili. Poczucie bezpieczeństwa jest jak zaproszenie wystosowane do śmierci.
Posunąłem się dalej wzdłuż mostu, starając się wykorzystać barierki jako dodatkową osłonę. Sięgnąłem pod środkową część, tam, gdzie stykały się ukośne drewniane zwory. Każdy, kto chciałby wysadzić most, tu właśnie powinien umieścić ładunek. Nic tu nie było. Przesunąłem się dalej, musiałem jeszcze sprawdzić połączenie drewnianej i kamiennej konstrukcji. Umówiłem się ze Stanem, że gdy upewnię się, iż wszystko jest w porządku, pomacham ręką. Będzie to znak, że może już wracać na umówione miejsce spotkania, to samo, w którym się rozdzieliliśmy. Nie był to nasz pierwszy wspólny patrol, trudniejsze zadania zawsze wykonywaliśmy na przemian. Tej nocy kolej wypadła na mnie.
Raz jeszcze przechyliłem się przez krawędź mostu, szukając bez wiary, że mógłbym coś znaleźć. Niespodziewanie spod mostu wynurzyły się dwie dłonie i ściągnęły mnie na dół! Karabin zaczepił o barierkę, pasek strzelił i karabin został na moście.
Niemców było dwóch. Żadne tam SS, zwyczajny Wehrmacht w mundurach feldgrau, niemiecka piechota. Ten, który ściągnął mnie z mostu, przyłożył mi nóż do gardła, a drugi wycelował mi w głowę karabin. Powoli położyłem dłonie na karku. Siedziałem po pas zanurzony w wodzie. Niemiec z nożem zwolnił uchwyt i wskazał na wzgórze po drugiej stronie wąwozu, drugi uderzył mnie mocno karabinem po żebrach. Ruszyłem przed nimi, potykając się w ciemnościach. Zastanawiałem się tylko, czy Stan nas widzi. Prawdopodobnie widział wszystko, ale nic nie mógł poradzić. W ciemnościach i tak nie mógł odróżnić szlachetnego bohatera, czyli mnie, od czarnych charakterów, czyli Niemców. Miałem tylko nadzieję, że nie będzie próbował strzelać. Nie był w tym najlepszy, ledwo dochrapał się stopnia strzelca, a i to z ludzką i boską pomocą.
Po kilku minutach dotarliśmy do jamy wykopanej w zboczu wzgórza, na przeciwległym brzegu strumienia. Wepchnęli mnie do środka. Niemiec z nożem miał też schmeissera na ramieniu. Sięgnął do mojej szyi i zerwał blaszki identyfikacyjne, a nożem poobcinał belki. Potem obszukał mnie; zabrał portfel i zegarek. Zaczynało to przypominać raczej napad z bronią w ręku niż pojmanie do niewoli. Poczułem strach. Ci faceci chyba nigdy nie słyszeli o Konwencji Genewskiej. A może słyszeli, tylko nie uwierzyli? Mam chyba pecha.
Fryc wsadził do kieszeni odebrane mi przedmioty i zagadał coś do drugiego, który oparł się plecami o ścianę jamy i ustawił sobie karabin na kolanie, kierując lufę prosto w moją pierś. Po chwili wygramolił się z dziury i zaczął wspinać po stoku, unosząc moje rzeczy.
Spróbowałem uśmiechnąć się do Szwaba z karabinem. Uśmiech w ciemnościach. Żadnej reakcji. Zacząłem zastanawiać się, która godzina, ile czasu zostało jeszcze do ataku artylerii. Bardzo chciałem też wiedzieć, czy Stan pobiegł po naszych, żeby powiedzieć, że utknąłem tu na dobre. Do diabła, nie wstrzymano by przecież przygotowania artyleryjskiego dla jednego szeregowca.
Próbuję bez gwałtownych ruchów pokazać rękoma bomby spadające na głowę. Zaczynam powtarzać “bum, bum”. Niemiec odbezpiecza karabin! Może “bum, bum” znaczy po niemiecku coś zupełnie innego. Staram się jakoś go ostrzec, ale sprawiam tylko, że staje się coraz bardziej podejrzliwy, daje mi do zrozumienia, że jest gotowy strzelać, jeśli zrobię jakiś fałszywy ruch. Zaczynam wpadać w panikę. Na pewno celują dokładnie w ten most!