Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Musiał zatrzymać się i podnieść ręce, żeby go nie postrzelono.
— Jestem pułkownik Bondarienko! Gdzie wasz oficer?
— Tutaj! — pokazał się jakiś porucznik. — Co… — Ktoś właśnie naprawiał swój błąd: kolejny pocisk uderzył w tył koszarów.
— Za mną! — krzyknął Bondarienko, odciągając żołnierzy od najbardziej oczywistego celu ataku. Dookoła rozlegał się śmiercionośny grzechot karabinków, radzieckich karabinków. Pułkownik od razu zorientował się, że nie zdoła odróżniać stron według odgłosów strzałów. Do diabła!
— Przygotować się!
— Co jest…
— Poruczniku, jesteśmy atakowani! Ilu macie ludzi?
Tamten obrócił się i liczył, Bondarienko zrobił to jednak szybciej. Było ich czterdziestu jeden, uzbrojonych, lecz bez broni ciężkiej i bez radiostacji. Bez karabinów maszynowych mogli się obejść, ale nie bez radia.
Psy — powtarzał sobie bez sensu — trzeba było zostawić psy…
Sytuacja taktyczna była przerażająco zła, a wiedział, że jeszcze się pogorszy. Seria wybuchów rozerwała noc.
— Lasery, musimy… — zaczął porucznik, ale pułkownik złapał go za ramię.
— Maszyny możemy odtworzyć, naukowców nie. Musimy się dostać do bloku mieszkalnego i utrzymać go tak długo, aż nadejdzie odsiecz. Wyślijcie dobrego sierżanta do budynku kawalerskiego i ściągnijcie ich wszystkich do bloku.
— Nie, towarzyszu pułkowniku! Mam rozkaz ochraniać lasery i… muszę…
— Rozkazuję wam zebrać ludzi…
— Nie! — wrzasnął na niego porucznik.
Bondarienko powalił go na ziemię, zabrał mu karabin, odbezpieczył i dwukrotnie wystrzelił w pierś oficera. Obrócił się. — Kto jest najlepszym sierżantem?
— Ja, towarzyszu pułkowniku — odpowiedział drżącym głosem młody człowiek.
— Jestem pułkownik Bondarienko. Obejmuję dowództwo — powiedział oficer z taką mocą, jakby było to przykazanie Boga. — Weźcie czterech ludzi, idźcie do kwater kawalerskich i zabierzcie wszystkich na wzgórze, do bloku. Biegiem! — Sierżant wybrał czwórkę i pobiegli. — Reszta za mną! — Poprowadził ich w padający śnieg. Nie było czasu na zastanawianie się, co ich tam spotka. Nie uszli nawet dziecięciu metrów, gdy wszystkie światła w ośrodku zgasły.
* * *
Przy bramie prowadzącej na teren urządzeń laserowych stał gazik z zamontowanym ciężkim karabinem maszynowym. Usłyszawszy eksplozje, generał Pokryszkin wybiegł z budynku sterowania laserami i z zaskoczeniem zobaczył, że po trzech wieżach wartowniczych pozostały jedynie stosy płonących odłamków drewna. Nadjechał gazik z dowódcą oddziału KGB.
— Atakują nas — powiedział bez potrzeby oficer.
— Zbierzcie tu swoich ludzi. — Pokryszkin dostrzegł nadbiegające postacie. Były wprawdzie w radzieckich mundurach, jakoś jednak wyczuł, że nie są to Rosjanie. Generał wskoczył na gazik i ponad głową zdziwionego oficera KGB obrócił ku nadbiegającym karabin maszynowy. Nacisnął spust, ale bez skutku. Musiał przeładować broń i dopiero za drugim razem z satysfakcją zobaczył, jak trzech z nich pada. Dowódca oddziału wartowniczego nie potrzebował dodatkowej zachęty. Włączył radiotelefon i zaczął wydawać rozkazy. Rozpoczynająca się walka musiała od razu przerodzić się w zamieszanie, ponieważ obie strony były identycznie umundurowane i uzbrojone. Lecz Afgańczyków było więcej niż Rosjan.
* * *
Morozow i kilku jego kolegów wyszło przed kwaterę kawalerską, gdy tylko usłyszeli odgłosy strzelaniny. Większość, w odróżnieniu od niego, miała pewne doświadczenie wojskowe, jednakże i tak nie miało to najmniejszego znaczenia: nikt nie wiedział, co mają robię. Z ciemności wybiegło pięciu mężczyzn w mundurach i z bronią.
— Chodźcie, chodźcie wszyscy z nami! — W pobliżu rozległy się strzały i dwóch żołnierzy KGB upadło, jeden ranny, jeden zabity. Ranny nacisnął na spust, opróżniając magazynek jedną długą serią. W ciemności rozległ się krzyk, a potem nawoływania. Morozow wbiegł do budynku i zawołał na pozostałych: inżynierów nie trzeba było ponaglać.
— W górę! — zawołał sierżant — Do bloku! Szybko! — Żołnierze KGB wskazując im kierunek, rozglądali się wokoło, ale widzieli tylko rozbłyski. Pociski sypały się zewsząd. Kolejny żołnierz padł ze śmiertelnym okrzykiem, ale sierżant trafił jego zabójcę. Kiedy ostatni inżynier opuścił pomieszczenie, sierżant z jednym z żołnierzy zebrali leżącą broń i poprowadzili rannego kolegę w stronę wzgórza.
* * *
Łucznik zbyt późno zorientował się, że osiemdziesięciu ludzi to za mało jak na to zadanie. Teren był zbyt rozległy, za dużo budynków.