Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Barlés przypomniał sobie hotel, w którym Aglae Masini czołgała się razem z Enrique Gasparem i Luisem Pan-corbo przez hall, podczas gdy tureccy spadochroniarze strzelali do nich od strony basenu. Cornelius upijający się z Josemi Díaz Gilem w porze happy hour — dwa drinki w cenie jednego — w Camino Real, po tym jak przeżyli w górach atak ra-kietowy ze śmigłowca armii salwadorskiej. Enric Marti czyszczący swoje nikony w barze Holiday Inn w chwili, kiedy serbski pocisk wysadza w powietrze pokój 326. Achille D’Amelia, Ettore, Peppe i inni włoscy dziennikarze w kąpielówkach i maskach gazowych na basenie hotelu Meridien, podczas gdy wystrzelone przez Irak rakiety Scud powodowały ogłoszenie alarmu w Az-Zahranie. Alfonso Rojo
odsądzający od czci matkę Petera Arnetta, bo nie pozwalał mu skorzystać z telefonu w hotelu Rachid w Bagdadzie. Ricardo Rocha z kieliszkiem w ręce, wycho-dzący z Intercontinentalu, żeby popatrzeć, jak sandiniści atakują bunkier Somozy.
Manu Leguineche piszący na swojej olivetti na tarasie Continentalu, o rzut kamie-niem od partyzantów Wietkongu. Javier Valenzuela w ciemnych okularach w ba-
rze hotelu Alexandre, zakochany w Libance i odkrywający właśnie wojnę. Tomás Alcoverro poważnie rozmawia z papugą w hotelu Commodore, namawiając ją,
żeby powtarzała: Cembrero, nienawidzę cię, Cembrero, nienawidzę cię. Wszyscy biegnący się schronić do Osijek Garni, i Julio Fuentes śpiący w swoim pokoju, nieświadomy niczego, bo odłączał aparat słuchowy od ucha, żeby móc spokojnie spać. Albo osiemnaście rumuńskich dziwek, zrekrutowanych osobiście przez Barlesa na sylwestrową zabawę dziennikarzy w hotelu Intercontinental, pijących wspólnie z alfonsami i kelnerami, kiedy Josemi ćpa rozgnieciony actron, bracia Dalton — telewizja galisyjska — produkują jointy, a Julio Alonso i Ulf Davidson, kompletnie zalani, rzucają śnieżnymi kulkami w gościa z CNN, który, stojąc pod oknem, właśnie nadaje na żywo.
Leżeli obok siebie i patrzyli na rzekę. Barlés spojrzał kolejny raz na profil kamerzysty: miał dwudniowy zarost, a pionowe zmarszczki po obu stronach ust nadawały jego twarzy wyraz twardego uporu.
— Zostało nam niewiele czasu — odezwał się Barlés.
— Wszystko mi jedno. Tym razem nie stracę mostu.
Márquez miał w Madrycie żonę i dwie córki, które widywał przez miesiąc
w roku, i po dwudziestu dniach tego miesiąca stawał się tak nieznośny, że własna rodzina radziła mu wsiąść w samolot i jechać na jakąś wojnę. Może Eva, jego żona, dlatego jeszcze się z nim nie rozwiodła, że ciągle trwają wojny, na które można go wysyłać. Czasem, w rzadkich chwilach zwierzeń, Márquez pytał Barlésa, co do cholery zrobi, kiedy już będzie za stary na podróże i będzie musiał
siedzieć w domu przez całe długie miesiące. Barlés zazwyczaj mu odpowiadał, że nie ma ani cienia pieprzonego pojęcia. Jeśli nie zginie wcześniej albo nie odej-dzie na czas, emerytowany reporter jest jak stary marynarz, całe dni stoi w oknie i wspomina. Można skończyć jak Vicente Talón, włóczący się po korytarzach,
28
pijący kawę z automatów i opowiadający o swoich bitwach młodym, jak dziadek Poszepszyński. Czasem zastanawiał się, czy nie było lepiej wejść na minę, jak Ted Stanford na drodze do Famagusty, zapić się na śmierć albo paść na syfilis w jakimś kairskim barze czy burdelu w Bangkoku. Albo na AIDS, tak jak Nino, najpierw dźwiękowiec, a potem kamerzysta Telewizji Hiszpańskiej, który wypił wszystko, co się dało i przeleciał, ile mógł, zanim zniknął za kulisami, nie dożywszy nawet trzydziestki. Często razem pracowali w Afryce Północnej i w Cieśninie Gi-braltarskiej, w tym przez miesiąc zastawiając na Marokańczyków pułapki razem z chłopakami z Polisario, i Barlés do dziś wspomina go, z dreszczykiem, toczą-
cego bójkę na potłuczone butelki w jakiejś knajpie przemytników w Gibraltarze.
Wyszli z tego cudem, bo Nino, choć delikatny i pedał, był facetem wyjątkowo walecznym, kiedy się wstawił, i potrafił rozdzielać ciosy na lewo i prawo. Teraz Nino już nie żyje i nie musi się martwić starością ani emeryturą, ani niczym.
Emerytura. . . Hermann Tertsch zawsze wspominał o niej, kiedy jego język
tracił pewność, około trzeciej whisky, po tym jak z przenośnego komputera przekazał już przez telefoniczny kabel materiał, który „El País” publikował następnego dnia. Hermann właśnie wydał książkę, w której objaśniał wojnę w byłej Jugosławii, i został awansowany na szefa działu opinii dziennika, co oznaczało odejście na emeryturę po podróżach i akcjach, po wielu latach spędzonych w Europie Środ-kowej. Był gościem ze szkoły austro-węgierskiej, podobnie jak Ricardo Estarriol z „Vanguardii” i mistrz nad mistrzami Francisco Eguiagaray, którego wszyscy taksówkarze ze wszystkich hoteli Europy Wschodniej pozdrawiali pełnym treści zdaniem: Szampan, dziewczyny, faktura, no problema. Chojny jak wielkie pani-sko, miły, z nostalgią odwołujący się do czasów cesarstwa, gotów płakać rzewny-mi łzami, słysząc Marsza Radetzkiego, Paco Eguiagaray był wybitnym specjalistą od spraw tego regionu, niestety za swoje felietony dla telewizji, srodze antyserb-skie w pierwszym okresie wojny, zapłacił odejściem na przedwczesną emeryturę.
Czas jednak przyznał mu rację. Wspólnie z Estarriolem i Tertschem przepowiedział dokładnie to, co później zdarzyło się na Bałkanach.